Autorem artykułu jest Łukasz Chmielewski, o którym więcej przeczytacie tutaj.
Póki co, nie napisał jeszcze komiksu o ciężarze gatunkowym „Powrotu Mrocznego Rycerza” czy „Strażników”. Jeśli jednak potrzebny jest scenarzysta pracujący szybko, który co miesiąc zapełni nowy zeszyt sprawnie poprowadzoną akcją, dobrymi dialogami i przy okazji fajnie zarysowanymi postaciami, po kogo się dzwoni? Nie, nie po Ghostbusters. Po Chucka Dixona.
FACHMAN
Dixon to rzemieślnik, ale za to taki z pierwszej ligi. Niesamowity jest rozrzut opowieści, nad którymi pracował – „Kubuś Puchatek” i „Punisher”, „Simpsonowie” i „Conan”, „Robin” i „Koszmar z ulicy Wiązów”. Czytając jego bibliografię szybko można stwierdzić, że amerykański scenarzysta potrafi odnaleźć się w każdej stylistyce i napisać wszystko. A przede wszystkim, zrobić to na niezłym poziomie, o co już znacznie trudniej.
Karierę rozpoczął w latach osiemdziesiątych. Już w latach dziewięćdziesiątych Dixon był jednym z filarów, zarówno Marvela, jak i DC. Dla pierwszego z wydawnictw prowadził przede wszystkim wymiennie serie o Franku Castle, dla drugiego kilka periodyków z „nietoperzowej” linii. Do tego dochodziły projekty specjalne dla obu oficyn. Na początku dwudziestego pierwszego wieku Dixon postanowił odpocząć od roli „wolnego strzelca” i trafił na etat do zjawiskowego wówczas wydawnictwa CrossGen. Zostało one założone przez Marka Alessiego i oferowało pracownikom: pełne ubezpieczenie, mieszkania na Florydzie, pewne pensje – czyli coś, czego w historii amerykańskiego biznesu komiksowego nigdy nie było. Scenarzyści i rysownicy pracowali na wyłączność, ale mieli zapewnioną przyszłość. Niestety, era CrossGena nie potrwała zbyt długo, Alessi zbankrutował i Dixon ponownie znalazł się na rynku freelancerów. Oczywiście, jako o fachmana z fachmanów, szybko się o niego upomniano. Scenarzysta powrócił nawet na łono DC Comics, niestety na skutek konfliktu (prawdopodobnie z Danem DiDio*) został wyrzucony z grona twórców współpracujących z wydawnictwem. Póki co, nawet mianowanie redaktorem naczelnym Boba Harrasa (dla którego Chuck przecież pracował w latach dziewięćdziesiątych w Marvelu) nie zmieniło sytuacji. Klątwa (D)iDio(ty) trwa, pomimo apeli niezliczonej grupy fanów, którzy chcieliby powierzenia pisarzowi kilku serii, najlepiej „okołobatmanowych”. Niedawno oprócz pisywania scenariuszy komiksowych zabłysnął w beletrystyce jako autor dobrze przyjętej powieści sensacyjnej „Seal Team Six”.
Dixon jako jeden z pierwszych pisarzy w biznesie komiksowym zrozumiał, że dobrze napisana historia to nie taka, w której ilustracje nikną przykryte słowotokiem scenarzysty. Nawet jeśli pracował metodą marvelowską (pomysł/intryga wymyślone przez scenarzystę → rysownik rozrysowuje to na dwadzieścia plansz → scenarzysta zapełnia kadry dialogami, monologami i narracją odautorską), to robił to z umiarem, stroniąc od absurdów opisywania tego, co czytelnik sam mógł zobaczyć w kadrze. Wydaje się jednak, że Amerykanin bardziej gustuje w metodzie „full script”, w której opisuje się (choćby symbolicznie), co ma być zawarte na panelu, i konstruuje dialogi i inne narracyjne sztuczki przed przekazaniem scenariusza do narysowania. Paradoksalnie, dialogi pisane przez niego sprawiają wrażenie znacznie lepszych od tych tworzonych przez takie tuzy jak Frank Miller czy Alan Moore – brak w nich sztucznego patosu, są szarpane, nasycone amerykańską nowomową, brzmią naturalnie jak zwykłe rozmowy. Dixon jawi się po latach jako prekursor dla takich mistrzów jak Bendis, Rucka czy Ellis**, którzy operują językiem i narracją na zupełnie innym (filmowym) poziomie, odstając na plus nawet od młodszych kolegów pisujących skrypty.
Wkład Dixona w legendę Mrocznego Rycerza jest olbrzymi. Napisał scenariusze do wielu zeszytów takich serii z nietoperzowej linii jak: „Detective Comics”, „Legends of the Dark Knight”, „Robin”, „Nightwing”, „Catwoman”, „Birds of Prey” oraz kilkunastu miniserii i one-shotów. Razem z Grahamem Nolanem stworzył postać Bane’a, jedynego człowieka, który pokonał Batmana; bohatera, który przeniknął poza getto komiksowe do filmów i gier komputerowych. Bane – pomimo jego dosyć kuriozalnego wizerunku*** – okazał się postacią o tak dużym potencjale, że przetrwał nawet zakończenie epickiego „Knightfall” i do dnia dzisiejszego funkcjonuje jako jeden z głównych antagonistów Bruce’a Wayne’a.
A przecież nie na samym użytkowniku venomu się skończyło. To właśnie Dixonowi amerykańscy fani zawdzięczają rozbudowanie psychologiczne postaci trzeciego Robina, czyli Timothy’ego Drake’a****, i „powołanie do życia” uwielbianej Stephanie Brown działającej pod kryptonimem Spoiler. Podobnie jak później Bendis w „Ultimate Spider-Man”, Chuck pokazał talent w konstruowaniu bohaterów dla młodego pokolenia czytelników komiksów. Pisać dla młodzieży, wczuwając się w jej nierzadko wydumane problemy, nie jest zapewne łatwo, a Dixon zrobił to tak dobrze, że seria o Robinie nigdy już nie była (i być może nie będzie) tak chwalona, jak właśnie za jego rządów. Wymyślona przez niego Spoiler od lat ma liczną rzeszę wielbicieli i wielbicielek, pomimo traktowania tej postaci przez DC Comics w najlepszym razie po macoszemu. Swoją drogą, zastanawia fakt, iż korporacja, jaką jest to wydawnictwo, z bliżej niesprecyzowanych powodów, z uporem maniaka ignoruje finansowy potencjał blondwłosej bohaterki.
Chuck to także twórca, który przy kreowaniu świata otaczającego Człowieka Nietoperza wyszedł nieco dalej poza spandeksowe klimaty. To właśnie on jako pierwszy, w tak znacznym stopniu, skupił się na postaciach drugoplanowych, zwłaszcza policjantach. Dzięki niemu bohaterowie tacy jak Harvey Bullock czy Renee Montoya stawali się coraz bardziej interesujący dla czytelnika, a samo otoczenie Batmana nabrało dodatkowego, nieco bardziej realistycznego wymiaru (o ile to możliwe w komiksach o superbohaterach). Śmiało można stwierdzić, że nikt przed Dixonem nie zrobił dla policjantów z Gotham City tak dużo jak on – ze statystów stali się ważnym elementem opowieści o Mrocznym Rycerzu. Warto pamiętać o tym, że Greg Rucka i Ed Brubaker wymyślając znakomite „Gotham Central” mieli podobnie myślącego do nich poprzednika, szkoda, że mniej docenianego.
Tym fanom Mrocznego Rycerza, którzy z twórczością Dixona się nie zetknęli, warto polecić przede wszystkim jego pełen akcji „run” w „Detective Comics” oraz powieści graficzne takie jak „The Joker: Devil’s Advocate” i „Batman: The Chalice”***** oraz marvelowskie historie z Punisherem.
Chuck Dixon pisuje scenariusze, bo jest w tym dobry i zarabia w ten sposób na życie. Zapewne traktuje to jako rzemiosło i raczej nie uważa się za artystę. Wydaje się jednak, że w jego głowie pełnej pomysłów trafi się w końcu taki na miarę „Zabójczego żartu”. Może przy okazji projektu licencjonowanego, takiego jak Batman (jeśli w końcu powieje wiatr zmian), a może w przypadku projektu autorskiego. Wystarczy tylko poczekać.
* Dixon uparcie odmawiał ujawnienia przyczyn gwałtownego rozstania z DC Comics. Skomentował jedynie, że podobnej tyranii nie doświadczył nawet za niesławnych rządów Jima Shootera w Marvelu;
** pod warunkiem jednak, że czyta się go w oryginale, a nie polskich koszmarowersjach TM-Semic, w których piękno języka i sens wypowiedzi znika;
*** podrasowanego na dobre dopiero przez ludzi zaangażowanych w realizację „The Dark Knight Rises” Nolana;
**** który, jak się niedawno dowiedzieliśmy, nigdy Robinem nie był [za sprawą restartu DC’s The New 52, gdzie od razu został Red Robinem];
***** w pierwszej Batman ratuje Jokera przed karą śmierci, w drugiej Mroczny Rycerz poszukuje Świętego Graala.