Icons: The DC Comics and Wildstorm Art of Jim Lee

Jim Lee jako ikona

Urodził się w 1964 roku w Seulu, dorastał w St. Louis, Missouri. Rysował od dziecka. Wpisem w księdze pamiątkowej klasy maturalnej przyjaciele wyprorokowali mu, że swe właściwe miejsce znajdzie w „biznesie wydawniczym”, ale postanowił raczej pójść w ślady ojca i zostać lekarzem. Ukończył wstępne studia psychologiczne, lecz przed rozpoczęciem nauki w akademii medycznej dał sobie rok – dokładnie rok – na wywalczenie miejsca na amerykańskiej scenie komiksowej. Rodzice zaakceptowali decyzję syna, choć niechętnie.

Reszta to już, oczywiście, historia.

Życiorys to tak banalny, że wręcz ikoniczny, prawda? Ikoniczny dla azjatyckich emigrantów, coraz bardziej obcych nam kulturowo z ich szacunkiem dla instytucjonalnego wykształcenia, dla „dobrego zawodu” (nie tylko w Ameryce są takie dwa: lekarz i prawnik) i oddaniem ideałom wielopokoleniowej rodziny, w której syn idzie w ślady ojca – przynajmniej o tyle, że zdobywa dyplom, mający być gwarancją „godnego życia”. Rozczula raczej niż dziwi fakt, że Jim Lee żonaty jest nadal z pierwszą żoną i że mają, kiedy liczono po raz ostatni, coś około dziesięciorga dzieci.

Ale to jeszcze nie wszystko: jako mały chłopiec Jim czuł się podobno kulturowo wyobcowany z towarzystwa odpicowanych, pełnych manifestacyjnej wyższości dzieci białych przedstawicieli klas wyższych, ze wszystkimi ich pretensjami. Był na tyle amerykański, by pochłaniać komiksy, ale na tyle koreańsko-amerykański, by identyfikować się z komiksowymi superbohaterami w sposób dość szczególny. X-Meni byli mu sympatyczni jako outsiderzy sensu stricto. Kochał Supermena, bo był tworem nie kulturowego mainstreamu, lecz dwóch Żydów z Cleveland, pragnących przyprawić odrobiną optymizmu ciężkie czasy Wielkiej Depresji.

I tak dalej. Jakież to ikoniczne! Ikoniczne jest też i to, że Lee niczego by nie osiągnął przez wyznaczony sobie – za zgodą rodziny – rok, gdyby nie pojechał na komiksowy konwent, gdzie zademonstrował swe prace. A reszta to już, oczywiście, historia.

Ikoniczności Jima Lee składa hołd słusznych rozmiarów – 31cm x 23,5 cm x 295 stron – tomiszcze Titan Books pod jakże celnym tytułem „Icons. The DC Comics and Wildstorm Art of Jim Lee” z tekstem Williama Bakera. Baker, bez owijania w bawełnę, odpowiednio do okazji prostymi słowami, oddaje sprawiedliwość ikoniczności prezentowanego artysty, lecz w połączeniu z obrazami jego tekst, sprzedający podane wyżej ikoniczne fakty, nabiera niepokojących znaczeń.

 Jim Lee rozpoczął karierę od konwentu i od Marvela, „Alfa Flight”. Potem (1989 rok) był „Punisher: War Journal” inspirowanym wszystkim „jak leci”: od Franka Millera po mangę. W tym samym 1989 roku awansował do „Uncanny X-Men”. Im zawdzięcza popularność i to niemałą – „X-Men” No. 1 z 1991 roku, do którego także, z Chrisem Claremontem, napisał scenariusz, jest najlepiej sprzedającą się książką komiksową, co zaświadcza swym autorytetem księga Guinnessa.

Z tego formacyjnego okresu jednak go z „Icons…” nie poznamy, uniemożliwia to żelazny podział na komiksowe stajnie. Książka wrzuca nas od razu w środek akcji, w „Batman: Hush” z 2003 roku (z Jephem Loebem), by następnie cofnąć się do „Batman Black and White” (marzec 2000 roku). „All Star Batman and Robin, The Boy Wonder” (z Frankiem Millerem) to lata 2005-2008. Kończące pierwszą część „Icons…” „Batman Family” podsumowuje okres przygód Lee z tym szczególnym superbohaterem. Przy czym, co odnotowujemy z rozczarowaniem, zamiast komentarza, mogącego jakoś uzupełnić to, czego nie zobaczyliśmy i wyjaśnić zaskakujące skoki po chronologii dostajemy – w ramach podsumowania – prześliczną, uroczą rozkładówkę uśmiechniętej Catwoman w odpowiednio niewinno-uroczej sexy babydoll pozie. Kompletny brak indywidualności tej trudnej do przekonywującego skonstruowania, ale łatwej do graficznego zindywidualizowania postaci to coś, co z części pierwszej zapamiętane zostaje najmocniej… bo zapaliło ostrzegawcze żółte światełko.

Część umownie druga „Icons…” dokumentuje przygodę Lee z Supermanem („For Tomorrow”, 2004-2005), a także Supergirl – której poświęcone są dwie stronniczki – oraz Wonder Woman. Dostajemy też trochę dodatków, blednących przy wręcz nachalnej cielesności Wielkiej Trójki. Superman Lee jest wcieleniem marzeń niemal każdego mężczyzny o sobie samym (mężczyźni niemal nigdy nie marzą o powalającym… intelekcie), a Supergirl i Wonder Woman Lee – wcieleniami marzeń mężczyzn o kobietach (mężczyźni niemal nigdy nie marzą o kobietach powalających intelektem). Pod ostrzegawczym żółtym światełkiem Catwoman zapala się ostrzegawcze światełko pomarańczowe.

Częścią trzecią skaczemy w odległą o przeszło dziesięć lat (!) przeszłość roku 1992. To wówczas Jim Lee (w grupie sześciu artystów) odszedł ze wspomnianego półgębkiem Marvela, by poprowadzić własną karierę w atmosferze twórczej wolności. Przygoda ta trwała do roku 1998, kiedy DC nabył jego Wildstorm wraz z twórcą. Z jakiegoś powodu to, co powinno dokumentować artystyczne (i biznesowe) dojrzewanie artysty w „Icons…” znalazło się na końcu. Z burzliwego okresu Wildstorm „Icons…” dokumentują „WildCATS”, „Gen13, „Divine Right”, w którym nastolatki rozpoznajemy po naiwnie zmysłowym wyrazie twarzy, bo pod każdym innym względem są marzeniem mężczyzn o…, „Deathblow” (podobno inspirowany „Sin City”, ale to musimy przyjąć na wiarę), oraz „Storm Watch”.

Po czym następuje rozdział poświęcony współpracy Lee z Vertigo, dwie strony o DC Online (o dwie za dużo), relacja z udziału Lee w promowaniu DC Lego i coś nazwanego „Gallery”. W czym upatruję wyrazu bezradności twórców księgi, bo czymże są tego typu albumy, jeśli nie są galeriami?

W postaci „Icons…” dostajemy sporą rozmiarami, kosztowną, edytorsko bez zarzutu książkę zdającą sprawę z wielu „ikoniczności” Jima Lee. W tym także tej, którą może lepiej byłoby oznajmić nieco bardziej dyskretnie. Jak każdy, on też ma wrogów, ale jego wrogów łatwiej jest zrozumieć niż wrogów kogokolwiek innego. Mówią oni czytelnikom dzieł Lee – i czytelnikom omawianej książki – to, co czytelnicy sami mogą teraz zobaczyć w skrócie jednego tomu: że ten szczególny artysta tak głęboko ukrył się pod swym dziełem, że dla niego samego nie ma już w nim miejsca. Co nie musiałoby być wadą, gdyby nie fakt, że pracuje w „biznesie superbohaterskim”. Mającym to do siebie, że jeśli coś z indywidualności twórcy nie przecieknie osmozą do dzieła, dostaniemy zawsze te same, tylko jeszcze bardziej kamienne szczęki, jeszcze bardziej stalowe mięśnie i budowę herosów w wersji super pop, czyli mistrzów raczej siłowni z dopalaczami, niż Olimpiad: biegów i rzutów dyskiem. Sperbohaterowie w wersji Lee nie przebiegną maratonu – by już nie wspomnieć o recytacji ody – natomiast niewątpliwie jak przypieprzą, zabiją. Superbohaterki w wersji Lee zapewne zdolne są do dokonywania czynów superbohaterskich, ale jeśli ich dokonują, to mimochodem, przy okazji, z braku lepszych zajęć. Kamienne pośladki i stalowe biusty są tylko na tyle kamienne i stalowe, by spełnić swą funkcję podstawową: komfortowego odpoczynku wojownika. Jeśli ktoś ma jakieś wątpliwości, zapraszam na „kobiece” strony: 77, 90-91, 127, 135, 180, a zwłaszcza 184-185… wśród wielu innych.

„Icons…” łatwo mieć za złe chaotyczną konstrukcję i pozbawione elementarnego wdzięku „skoki po chronologii”, ale to niedbalstwo ma, w przypadku Lee, znaczenie drugorzędne. Co można łatwo wyjaśnić. Jak każda tego rodzaju książka albumowa, ta też przedstawia szkice i próbki w zderzeniu ze skończonym dziełem. Chronologia ma w założeniu pokazywać chętnym, ciekawym szczegółów czytelnikom, jak „rozwija się talent”, co twórca przyjmuje z czasem, oswaja i doskonali, a co odrzuca jako niepotrzebne, niedoskonałe, bałaganiarskie lub w inny sposób kalekie. W przypadku Lee jest niestety tak, że szkice, dające dobitne świadectwo technicznej biegłości artysty, najwyraźniej służą tylko takiemu wypracowaniu dzieła końcowego, by odpowiadało wyobrażonym gustom jak największego czytelniczego „targetu”. A przecież wiadomo: im target większy, tym jakość musi być niższa. Gorsza moneta zawsze wypiera lepszą.

Nie ma tu mowy o jakimś rozwoju, jakiejś „artystycznej ewolucji” innej, niż jak się spodobać. Wszystkie chwyty dozwolone, te najtańsze – preferowane. To one – „Icons…” nie zostawiają pod tym względem wątpliwości – zagwarantowały Jimowi Lee osiągnięcie ikonicznego celu: popularności. Ale za popularność, za powszechną akceptację i bycie „naj” trzeba, jak za wszystko, zapłacić. W tym wypadku zapłacić artystyczną indywidualnością, osobowością, oryginalnością, stylem i jak tam jeszcze kto zachce to nazwać.

Zapłacić sobą.

A ta cena popularności okazuje się tak wysoka, że za wysoka.

Szkoda.

Kanał YouTube poświęcony twórczości Jima Lee.

Autorem powyższej recenzji jest Krzysztof Sokołowski – filolog, historyk sztuki, tłumacz, krytyk specjalizując się w szeroko rozumianej fantastyce. Prowadzi blog o fantastyce znany jako Lapsus Calami.

Korekta: Monika Banik.

Tytuł: Icons: The DC Comics and Wildstorm Art of Jim Lee

Autor: Jim Lee, Bill Baker

Wydawca: Titan Books

Data wydania: 2 listopada 2010 roku

Objętość: 296 stron

[Suma głosów: 3, Średnia: 5]

Leave a Comment

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *