JLA w rękach „maga chaosu”
W zasadzie całą poniższą recenzję mógłbym zamknąć w dwóch słowach: Grant Morrison. Nie sądzę, aby jakikolwiek współczesny fan komiksu popularnego nie słyszał o Szalonym Szkocie lub nie znał żadnej pracy podpisanej przez niego. I choć jest to już wytarty frazes, to wypada powtórzyć, iż obok komiksów Morrisona przejść obojętnie nie można. Znam czytelników, którzy nie mogą choćby spojrzeć na okładkę, na której widnieje jego nazwisko oraz takich, który uważają go za największe objawienie komiksu od czasów Alana Moore’a. Jakakolwiek teza nie byłaby tu właściwa, pozostaje faktem, iż na scenariusze Morrisona nie można nie reagować emocjonalnie. Jego styl jest zbyt autorski, pomysły zbyt dziwne, a wykonania zbyt ekstrawaganckie, aby kolejne „Morrisony” dało się po prostu odłożyć na półkę po skończonej lekturze. Samemu autorowi zaś można zarzucić wiele, lecz zdecydowanie nie to, że traktuje on swoją pracę z lekceważeniem. I to właśnie wydana niedawno w Polsce pierwsza część serii „JLA” jest dobitnym dowodem na irracjonalny geniusz twórcy „Animal Mana”.
Choć dziś już trudno to sobie wyobrazić, był taki czas – nawet niezbyt odległy – w historii komiksu amerykańskiego, kiedy pomysły scenarzystów nie były obwarowane koniecznością spójności z filmowo-zabawkarskimi licencjami, a rysownicy nie poddawali się wszechobecnej „komputeryzacji” ich warsztatu, całkowicie wyjaławiającej graficzne ilustracje. Okresem tym były oczywiście lata 90., którym da się oczywiście łatwo zarzucić skrajne umasowienie – tak komiksowego przemysłu, jak i komiksowych pomysłów – które skończyło się doniosłym krachem kolekcjonerskiej „bańki” komiksowej, symbolizowanej przez szumnie zapowiadaną, lecz ostatecznie bezsensowną „śmierć Supermana”. Ta sama dekada była jednak jednocześnie świadkiem stopniowego „inwigilowania” amerykańskiego przemysłu przez brytyjsko-szkockich „kolonizatorów” – Granta Morrisona, Marka Millara czy Alana Moore’a – którzy stopniowo zaczęli odciskać coraz większe piętno na komiksie mainstreamowym, czego apogeum nastąpiło rzecz jasna na początku XXI wieku. Warto jednak pamiętać o tych początkowych okresach pracy Brytyjczyków i Szkotów, gdyż to one właśnie w sposób najwyraźniejszy zapowiadały późniejsze szalone eskapady, których świadkami byliśmy chociażby na łamach marvelowskiej „Wojny Domowej”.
W kontekście postępującej „anglicyzacji” amerykańskiego komiksu w drugiej połowie lat 90. recenzowany pierwszy tom zbierający przygody reaktywowanej Amerykańskiej Ligi Sprawiedliwości ma podwójne znaczenie – zarówno dla omawianego, szerszego procesu estetycznego, jak i osobistej kariery Granta Morrisona. Odtwarzając moment tuż przed przejęciem tytułu poświęconego sztandarowej drużynie DC przez Szkota należy podkreślić, iż nikt poza nim nie miał przekonującego pomysłu na odświeżenie kanonicznej serii, która od momentu swojego debiutu na łamach 28 numeru „The Brave and the Bold” zdążyła już skostnieć i skomplikować się z racji nieustannie zmieniającego się składu drużyny. Włodarze DC, chcący z oczywistych względów zrehabilitować jedną ze swych sztandarowych serii, pierwotnie planowali pójść drogą tyleż oczywistą, co bezcelową, tzn. zaproponować czytelnikom ponowne przemeblowanie składu JLA wraz z wprowadzeniem kolejnej formacji, zapewne mało oryginalnych bohaterów. Sam Morrison, autor wydanego zaledwie 7 lat wcześniej „Azylu Arkham”, pierwotnie rozważany był jako główny scenarzysta innej zmierzającej donikąd linii DC – „Teen Titans” – jak jednak uczciwie zauważa w przedmowie do polskiego wydania Eddie Berganza, ówczesny redaktor naczelny DC, wystarczyła jedna rozmowa z Morrisonem, aby zdać sobie sprawę, że jego pomysły warto zachować na głośniejszy tytuł. Tak samo jednak, jak JLA potrzebowało Morrisona, tak i sam Morrison potrzebował pracy przy projekcie pokroju Amerykańskiej Ligi Sprawiedliwości dla własnego artystycznego rozwoju.
Z początkiem lat 90. Grant Morrison miał w amerykańskim światku komiksowym opinię „genialnego dziwaka”, którego pomysły zdecydowanie odświeżały formułę superbohaterskiego eposu, lecz czyniły to jednocześnie w sposób dla wielu zbyt odważny, czy wręcz szalony. Przed podpisaniem kontraktu na JLA Morrison miał już w swym portfolio jeden z najważniejszych i najodważniejszych komiksów w dziejach amerykańskiego przemysłu – „Azyl Arkham”. Daleko idąca „autorskość” w niemal każdym elemencie tej opowieści – od perfekcyjnie zaplanowanego scenariusza po surrealistycznie wydanie graficzne – mogła jednak napawać obawą, czy twórca tak „awangardowy” sprawdzi się podczas realizacji regularnej serii komiksowej. Po części obawy te rozwiewały dwa tytuły autorstwa Morrisona – „Animal Man” oraz „Doom Patrol” – które krótko po sukcesie „Azylu Arkham” ponownie zwróciły powszechną uwagę na Szkota. Obie serie nosiły wyraźne piętno swego twórcy – stanowiły żywą dyskusję z tradycją gatunku, odnosiły się do bogatych kontekstów kulturowych i artystycznych, podejmowały wreszcie próbę wyjścia poza konwencje medium komiksowego, eksperymentując m.in. ze zniesieniem tzw. czwartej ściany. Jeśli DC potrzebowało dowodu, że Morrison poradzi sobie z długoterminową serią, to „Animal Man” i „Doom Patrol” były tego niezaprzeczalnym dowodem. Dla samego Morrisona zaś praca przy JLA okazała się wreszcie szansą na opuszczenie szuflady „undergroundowego dziwaka” i udowodnienie, że jego wielokrotnie surrealistyczne pomysły sprawdzą się w „typowej” serii przygodowej.
Startująca w 1996 roku pod nadzorem Morrisona seria JLA to tytuł wyjątkowy, zarówno pod względem oryginalnego zamysłu, jak i intrygującego wykonania. Zasadniczo, najważniejszym atutem tego komiksu jest dla mnie fakt, że jest on na wskroś „morrisonowy”, tzn. już od pierwszej strony nie ulega wątpliwości, kto stoi za scenariuszem całej historii. Rzeczywiście, chyba tylko twórca „Animal Mana” mógł wpaść na pomysł, aby zaludnić cudowny świat amerykańskich herosów jeszcze bardziej fantastycznymi elementami. Idąc jednak po kolei, cała historia ukazuje swoje zalety w dwóch szczególnie ważnych punktach. Po pierwsze, wbrew pierwotnym zamysłom Morrison z całą stanowczością stawia w swoim projekcie JLA na odświeżenie klasycznego składu grupy i klasycznych postaci. Zamiast kolejnych „kalek” w postaci drugoligowych bohaterów, otrzymujemy tu żelazny zestaw uniwersum DC – Supermana, Batmana, Wonder Woman, Flasha, Green Lanterna i innych w wydaniu, jaki był obowiązujący dla DC w drugiej połowie lat 90. (dlatego też Green Lanternem nie jest Hal Jordan, a Superman to teraz „Człowiek ze Światła”). Już sama obecność tych pomnikowych herosów oznacza, że mamy do czynienia z komiksem atrakcyjnym przede wszystkim z racji „ważności” postaci i ich długoletniej tradycji. Po drugie, o ile w rękach innego scenarzysty reaktywowanie klasycznego składu JLA skończyłoby się zapewne czołobitną powtórką z rozrywki, o tyle Morrison nie pozwala sobie na podobne uproszczenia i kanonicznych bohaterów konfrontuje ze swoją nieposkromioną wyobraźnią. Tylko u Morrisona bowiem Batman, Superman i spółka mogą przeżywać tak niesamowite przygody, jak walka z galaktycznym Hiperklanem, który jest niczym więcej, jak kosmicznym (i na wskroś morrisonowym) odpowiednikiem samej JLA. Tylko tutaj superbohaterowie, w domyśle przecież identyfikowani z istotami niebiańskimi, muszą walczyć z anielskimi zastępami, broniąc jednego z byłych cherubinów. Podobnych pomysłów jest w pierwszym tomie JLA o wiele więcej, a każdy z nich świadczy nie tylko o niespotykanej inwencji scenarzysty, ale i dogłębnym zrozumieniu przez niego opisywanych bohaterów. Batman jest tu Batmanem (kryjącym się w mroku), Superman jest tu…cóż, Supermanem, Marsjański Łowca Ludzi zagubionym przybyszem itd.
Elementem znakomicie współgrającym z pomysłami Morrisona jest tu niewątpliwie kreska Howarda Portera – rysownika może wówczas jeszcze nie pierwszoligowego, lecz z perspektywy czasu ewidentnie znakomicie dobranego do przygód JLA. Zasadniczym atutem, jaki widzę w jego warsztacie jest fakt, że kreska Portera ma ewidentnie „klasyczny” charakter, tzn. nie jest podrasowana żadną komputerową sztucznością, lecz w bardzo charakterystyczny sposób prezentuje kolejnych bohaterów. Styl Portera określiłbym jako klasyczny (w rozumieniu komiksu superbohaterskiego), z niewielką, aczkolwiek znaczącą dawką fantazyjnego surrealizmu, tak znaczącego dla wcześniejszych i późniejszych prac Morrisona. Ogólnie rzecz biorąc, pierwszy tom JLA wizualnie prezentuje się znakomicie, co z pewnością docenią czytelnicy wychowani na polskich przedrukach DC z lat 90., z racji zauważalnego sentymentu graficznego bijącego z kart albumu.
Na zakończenie muszę uczciwie przyznać, że nie przepadam za Ligą Sprawiedliwości w wydaniu New 52. Jak na mój gust, są to nazbyt ułagodzone, uśrednione i wielokrotnie zwyczajne wtórne albumy, których sztuczności dopełnia wspomniana już przeze mnie wszechobecna komputeryzacja warsztatu rysowników i kolorystów. Pierwszy tom JLA Granta Morrisona i Howarda Portera to klasyk, który ma jednak do zaoferowania więcej, niż niejeden współczesny komiks superbohaterski. Jest tu wyobraźnia i fabularna odwaga, którą można by obdzielić kilka tytułów, a rysunki posiadają tę przyjemną, „graficzną” wyrazistość. Całość albumu czyta się po prostu świetnie, a wraz z przerzuceniem ostatniej strony pojawia się autentyczny zawód z powodu zawieszenia lektury. JLA to jedna z najbardziej oryginalnych serii w ofercie wydawnictwa Egmont i bardzo dobrze, że zdecydowało się ono przedstawić polskim czytelnikom tę nieznaną, lecz wartościową część uniwersum DC. Jeśli lubicie Morrisona, zapewne już kupiliście ten album. Jeśli nie lubicie, to być może najwyższa pora, aby dać „magowi chaosu” kolejną szansę. W JLA jego pozorny chaos jest naprawdę magiczny.
Autorem tekstu jest dr Tomasz Żaglewski – kulturoznawca, adiunkt w Zakładzie Badań nad Kulturą Filmową i Audiowizualną UAM. Obecnie pracuje nad książką dotyczącą współczesnych filmowych adaptacji komiksu.
Korekta: Monika Banik.
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Tytuł: „Amerykańska Liga Sprawiedliwości – JLA, tom 1”
Tytuł oryginału: „JLA: The Deluxe Edition, Vol.1”
Scenariusz: Grant Morrison
Rysunki: Howard Porter
Tłumaczenie: Krzysztof Uliszewski
Wydawca: Egmont
Data polskiego wydania: 2016
Wydawca oryginału: DC Comics
Objętość: 256 stron
Format: 170×260 mm
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Druk: kolorowy
Dystrybucja: księgarnie/internet
Cena: 79,99 zł.