
Autor recenzji: MICHAŁ CHUDOLIŃSKI
Western to nie gatunek – to forma mitologiczna. Operuje figurami, archetypami, silnie zakorzenionymi w amerykańskiej narracji o sobie samej: pogranicze jako przestrzeń wolności, nieokiełznania, przemocy i cywilizacji. „Gwiazda Pustyni” w swoich pierwotnych tomach rozgrywała te napięcia subtelnie: z perspektywy prywatnej tragedii, która rezonuje w szerszym kontekście historycznym i kulturowym.
Tom drugi, próbując być „prequelem”, nie tyle rozszerza mit, ile go banalizuje. Zamiast pogłębić znaczenie postaci Desert Star – pozbawia ją symbolicznej siły. Kiedy postać-mit (symbol przemocy, tęsknoty, braku) zostaje przedstawiona w całej swej zwyczajności – przestaje być projektem wyobraźni, a staje się produktem narracyjnej konieczności. Pojawia się tylko dlatego, że ktoś uznał, że powinna się pojawić.
W klasycznym westernie – ważne jest niedopowiedzenie, przestrzeń interpretacji. Tymczasem tutaj dostajemy twarde odpowiedzi na pytania, które nigdy nie powinny były paść. A jednocześnie – te odpowiedzi są na tyle miałkie, że zacierają sens wcześniejszych dramatów. To rewizjonizm pozbawiony odwagi.
Chaos zamiast złożoności

Scenariusz Desberga jest ambitny w założeniu – chce pokazać wielogłosowość pogranicza: Indianie, osadnicy, mistycy, prorocy, wizjonerzy, ofiary. Ale ambicja nie równa się realizacja.
W efekcie mamy rozproszony przekaz – sceny, które nie prowadzą do rozwoju postaci; dialogi, które brzmią jak parafrazy New Age’owych haseł; postaci, które wyglądają niemal identycznie, co dodatkowo gubi odbiorcę w przestrzeni i czasie.
Narracja, która powinna być spiralą emocjonalną – staje się sinusoidą nudy i konfuzji.
Największy grzech? Nieciągłość emocjonalna. Nie jesteśmy w stanie wejść w relację z bohaterami, ponieważ ich psychologia została zredukowana do telegrafowanych tropów. Morning Breath i Desert Star są nie postaciami, lecz nośnikami funkcji: ona ma być tragiczną pięknością, on – symbolicznym strażnikiem. Ale nie ma tu człowieka – jest tylko alegoria. I to źle napisana.
Rysunek Labiano: estetyka sztywności

Tu warto na moment zatrzymać się na poziomie formalnym. Labiano to rzemieślnik, nie wizjoner. Jego rysunek jest pełen detalu – ale detal nie tworzy znaczenia. Tuszowanie, nadmiernie ciężkie, tłumi światło, przestrzeń i ekspresję. Tam, gdzie Marini – mistrz ruchu i dramatycznego światłocienia – prowadził narrację samą kreską, Labiano tworzy estetyczne ciemności, które nic nie mówią.
Charakteryzacja postaci to kolejny poważny problem: zbyt podobne rysy, brak wyrazistej mimiki, co w komiksie o tak dużej liczbie dialogów i postaci staje się nie do wybaczenia. W westernie – twarz to mapa duszy. Tu mamy twarze bez dusz.
Jedyny prawdziwy atut? Kolorystyka Maffre’a. Sepia, ochry, wyblakłe błękity – to wszystko buduje nastrój pustki, melancholii i końca świata. Gdyby rysunek oddychał jak u Mariniego, te kolory byłyby potężne. Ale w tym duecie – stają się jedynie ilustracją, nie językiem narracyjnym.
Ideologia bez świadomości: kolonialna matryca wciąż żywa

Desberg zdaje się próbować oddać głos rdzennym Amerykanom. Ale zamiast realnej dekolonizacji narracji – dostajemy stereotypowe figurki: szaman, wizjoner, wojownik. Postaci Lakotas są zanurzone w „mistycznej mgle”, której funkcją nie jest podmiotowość, ale estetyzacja Innego. To orientalizm w pióropuszu, jak z lat 70., nie XXI wieku.
W tle pojawiają się biali chrześcijanie z obsesją mesjańską, ale znowu – zero niuansu. Są groteskowi, ale nie przerażający. Tak samo jak osadnicy – płascy, jednowymiarowi.
Konflikt kolonialny jest tu scenografią, nie treścią. Jako czytelnik nie odczuwasz bólu zderzenia cywilizacji – bo narracja nie pozwala Ci na żadną empatię.
A co z kobiecą podmiotowością?
Desert Star – kobieta, która miała być mitem – zostaje pokazana jako ofiara i obiekt pożądania. Nie jako agentka własnego losu. Jej cielesność, uroda i emocjonalna kruchość to główne elementy konstrukcji. Nawet próba nadania jej historii, traumy, motywacji – odbywa się w sposób, który uprzedmiotawia, a nie subiektywizuje.
W świecie, gdzie kobieta funkcjonuje głównie jako „powód” dla męskich decyzji, jej historia okazuje się kolejną ilustracją schematu: upadła anielica, która kochała nie tego mężczyznę. Gdyby chociaż był to melodramat na poziomie „Johnny’ego Guitara” – ale nie, to tylko quasi-feministyczny banał.
Kronika zapomnianej wojny bez bohaterów
Prequel „Gwiazda Pustyni” to przykład narracyjnego recyklingu, który nie przetwarza, lecz zużywa.
Mamy tu próbę zbudowania historii genezy, która z samej swojej struktury nie może się udać – ponieważ odbiera znaczenie wcześniejszym tomom, zamiast je wzmacniać.
Labiano nie udźwignął wizualnie tego świata – zbyt ciężkiego, zbyt wymagającego symbolicznie. Desberg pogubił się między alegorią a historią. A Gwiazda, zamiast prowadzić przez mrok, staje się światłem ledwo tlącym się w martwej narracyjnej przestrzeni.
Ocena końcowa: 4/10
– Za próbę, ale nie za wykonanie. Za kolory, ale nie za kreskę. Za temat, ale nie za jego potraktowanie.
To opowieść, która miała pokazać narodziny legendy. Zamiast tego – rozłożyła ją na części pierwsze i zostawiła czytelnika z rozczarowaniem.
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza komiksu do recenzji.
Gwiazda pustyni, tom 2. Scen. S. Desberg. Rys. H. Labiano. Egmont 2025.