Wspaniale wydany przez Taschen album poświęcony dwóm kluczowym dekadom w historii Marvel Comics Group przynosi mnóstwo ciekawego materiału dla fanów historii komiksu, ukazuje sekrety sukcesu wydawnictwa, ale też ujawnia jego chwile słabości. Napisany z miłością do superbohaterów i nostalgią za minioną epoką, tom ten będzie ozdobą na półce każdego miłośnika opowieści rysunkowych, nawet jeśli The Amazing Spider-Man nie jest jego ulubioną postacią.
Zacznę nietypowo do końca, ponieważ tam znajdziemy notki biograficzne bullpenu – tak w wydawnictwie nazywano zespół redaktorów i autorów pracujących nad kolejnymi zeszytami. W części poświęconej Salowi Brodskiemu – prawej ręce Stana Lee – czytamy, że zaczynał karierę rysownika Marvela jako nastolatek w roku 1942. Przyznam, że jest to mind-boggling, jeśli weźmiemy pod uwagę, że rok wcześniej zmarł Ignacy Jan Paderewski, a Europa wykrwawiała się w II Wojnie Światowej. Historia Marvela naprawdę sięga tak daleko w przeszłość.
Dom wydawniczy, który dziś znamy jako Marvel, rozpoczął działalność jako Timely Publications w roku 1939, a w latach 50. przyjął nazwę Atlas Comics. Założył go Martin Goodman, któremu poświęcone jest wiele miejsca w pierwszej części albumu. Wcześniej był on wydawcą pulpowych westernów, jednak postanowił zainwestować w zyskujące na popularności medium komiksowe i tak – w październiku 1939 roku – trafił na rynek pierwszy numer Marvel Comics. Te pierwsze kroki domu wydawniczego nie są tematem książki, ale autor powołuje się na ten okres często, kiedy trzeba wytłumaczyć pewne decyzje lub genezę niektórych postaci. Dość powiedzieć, że w okresie wojennym i powojennym Timely wydawało dość sztampowe historie o pierwszych superbohaterach, takich jak: Sub-Mariner, Human Torch (inny niż ten znany z Fantastic Four), jungle lord Ka-Zar. Rok później, w przededniu ataku na Pearl Harbor, milion czytelników dostało w swoje ręce komiks, w którym Captain America bił Adolfa Hitlera. Działo się to niemal 80 lat temu, a dzieciaki, które miały ten album w ręku mogą teraz (jeśli nadal cieszą się dobrym zdrowiem) obejrzeć tego samego superbohatera w kinie, ze swoimi wnukami. Szmat czasu…
Album zaczyna się w chwili, kiedy redaktor i scenarzysta Stan Lee, potomek rumuńskich imigrantów, trzydziestolatek z dwudziestoma latami doświadczenia w branży (Martin Goodman był mężem jego kuzynki, stąd zapewne tak wczesny początek współpracy) zastanawia się nad odejściem z Timely Publications zniechęcony monotonią pisania banalnych historyjek dla dzieci (bo „tylko one czytają komiksy”). Lee, który współpracował z Goodmanem od wczesnych lat czterdziestych, nadzorował gatunki komiksów wydawanych przez grupę. Jak dowiadujemy się dalej z notki biograficznej, gatunki te obejmowały: wojnę, kryminał, romans, humor i śmieszne zwierzęta. Jak widać, pomimo obiecujących początków, superbohaterowie nie przyjęli się w tym okresie zupełnie – Stan Lee uważał ten gatunek za martwy, pamiętał, że już dwukrotnie oficyna się na nim zawiodła. Pod koniec lat pięćdziesiątych te trendy zaczęły się jednak odwracać za sprawą konkurencyjnego wydawnictwa DC Comics, które odnosiło sukcesy za sprawą Supermana, Batmana i kilku wskrzeszonych bohaterów z lat czterdziestych (Flash, Green Lantern), a nawet jeszcze większe dzięki Justice League, która sprzedawała się lepiej niż przygody tych samych bohaterów osobno. Sukcesy te nie pozostały niezauważone w Timely i Stan Lee otrzymał zadanie stworzenia własnego zespołu bohaterów, mógł w tym celu przywrócić postaci z lat czterdziestych (wspomnianych: Kapitana Amerykę, Sub-Marinera i Ludzką Pochodnię). Biedny Stan obarczony podobnym brzemieniem omal nie zrezygnował z pracy – nie widział w tym pomyśle żadnego potencjału, nie miał ochoty wracać do nieciekawych bohaterów sprzed dwóch dekad. Zamiast tego postanowił postawić wszystko na jedną kartę i napisać komiks superbohaterski na swój własny sposób – przedstawić postaci bardziej ludzkie, niepozbawione słabości i przez to bliższe czytelnikowi. Choć nie było to zgodne z oczekiwaniem Goodmana, Lee był tak bliski rezygnacji, że nie bał się groźby zwolnienia z pracy za niesubordynację. Być może, aby złagodzić szok swojego szefa, włączył do drużyny postać wzorowaną na Human Torch z epoki magazynu Marvel Comics.
Tak powstała Fantastyczna Czwórka. Sprzedaż nowego komiksu była na tyle dobra, że Goodman postanowił pójść za ciosem i dodać kolejne tytuły superbohaterskie, które zaczęły stopniowo wypierać pozostałe gatunki wydawane przez Timely. Sam Stan Lee nie upatrywał wcale sukcesów superbohaterów w związku z tym gatunkiem, sądził raczej, że chodzi o konstrukcję bohaterów z krwi i kości, które pozwalały czytelnikom bardziej się z nimi identyfikować. Aby udowodnić swoją tezę, przekonał Goodmana, że jest w stanie sprzedać nawet komiks wojenny stosując ten sam model tworzenia postaci – to z kolei przyniosło serię Sgt. Fury and his Howling Commandos, kolejny komiks wydawnictwa, na kartach którego jako główny łotr wystąpił Adolf Hitler (który wkrótce przyjął zresztą tożsamość Hate-Mongera i występował jako przeciwnik Fantastycznej Czwórki w stroju nawiązującym do szat Ku-Klux-Klanu).
Oczywiście w tym okresie Marvel przedstawiał czytelnikom rzesze kolejnych bohaterów obdarzonych specjalnymi mocami, idącymi zwykle w parze z jakimiś słabościami, co nadawało im bardziej ludzki rys. Przykłady to Hulk (pierwsza udana adaptacja telewizyjna ze świata Marvela), Iron Man, Thor, Daredevil i wielu innych. Mniej więcej w tym okresie Stan Lee przedstawił kolejny zespół superbohaterów obok F4: Avengers. Drużyna ta grupowała postacie występujące wcześniej we własnych komiksach. Innym zespołem postaci obdarzonych supermocami byli X-Men (nazwa wzięła się stąd, że Martin Goodman uznał, że młodzi czytelnicy nie będą wiedzieli, kim są mutanci; Stan Lee ironizował potem, że na pewno będą wiedzieli, kim są X-Meni). Ten ostatni tytuł nie znalazł początkowo uznania czytelników, więc jego bohaterowie występowali głównie gościnnie w innych seriach i w reprintach. Dopiero nadejście Chrisa Claremonta na początku lat siedemdziesiątych podniosło te postacie do rangi liderów rankingów sprzedaży.
Ciekawe jest podejście biznesowe Marvela w tamtym okresie – wydawali oni wszystko, co udawało się sprzedać. Nie wybrzydzali w gatunkach komiksowych, sięgali nawet po te, których zespół redakcyjny nie cenił, o ile stwarzały szansę na dotarcie do czytelników (patrz: Stan Lee i superhero). Wydawali pulpowe powieści, krzyżówki, książki kucharskie, sądzę, że wydawaliby też kalendarze i notesy, gdyby był na nie odpowiedni zbyt. Choć ta metoda może dziwić czytelnika komiksów, to jest niezwykle zajmująca (i imponująca) z punktu widzenia czysto handlowego. Timely eksplorował różne nisze i zajmował te, które miały szczególny potencjał sprzedażowy, nie oglądając się na to, co chcieli robić jego pracownicy i freelancerzy (przecież artyści) i koncentrując się całkowicie na swoim czytelniku. A ich czytelnik miał od 9 do 14 lat i interesowały go potwory, wybuchy i mordobicia. Takie też elementy od wydawnictwa odbiorca otrzymywał, co pozwoliło Marvelowi na odniesienie wydawniczego sukcesu i rozszerzenie swoich wpływów także na inne media.
Nie będę przytaczał historii wydawnictwa opisanych w albumie, nie chcę psuć czytelnikowi zabawy. Napiszę nieco o samej książce, żeby trochę zachęcić do sięgnięcia po nią, a trochę wyjaśnić, z czym mamy do czynienia. Jest to więc w pierwszej kolejności – imponujących rozmiarów album graficzny z olbrzymią liczbą kolorowych reprodukcji. Fani grafiki komiksowej nie będą zawiedzeni, znajdą tu bowiem mnóstwo świetnych ilustracji, często całych plansz i okładek opublikowanych w powiększonym, albumowym formacie, ale czasem też pomniejszonych do rozmiarów pudełka od zapałek, tak, że nie sposób przeczytać napisów w dymkach. Trochę szkoda, ale taka jest koncepcja graficzna albumu i ma ona swój urok. Na część literacką składają się trzy eseje napisane przez Roya Thomasa – scenarzystę i redaktora naczelnego Marvela w latach 1972-74. Thomas zna Marvela od podszewki, pisze ze swobodą weterana i z widoczną radością z bycia częścią komiksowej historii. Można mu być może zarzucić, że szczególnie eksponuje własne dokonania, ale wydaje mi się, że jako autor książki ma do tego prawo. Nie zmienia to faktu, że czasem przyjmuje to śmieszne formy, np. kiedy mówi, że jako English major był w stanie wprowadzić do komiksu elementy literatury, czego nie potrafił nawet Stan Lee, i jako przykład podaje wiersz Percy Shelleya „Ozymandias” (jest to zabawne, bo ten wiersz znają wszyscy).
Trochę niepotrzebne wydaje mi się powtarzanie tych samych informacji w eseju i w podpisach pod grafikami (przecież czytają to te same osoby). W dodatku uważam, że album mógłby być, bez straty dla zawartości, o jakieś 50 stron krótszy – zamiast tych grafik fajnie byłoby mieć na przykład indeks nazwisk i postaci, bo w takim tomisku ciężko bez tego znaleźć potrzebne informacje.
Grafiki wybrane do albumu są znakomite i naprawdę przyjemnie się je ogląda, szczególnie podobały mi się rysunki Neala Adamsa, Barry Smitha i P. Craiga Russela, ale też Klaus Janson jest fajny, choć tutaj nie wiem, czy nie przemawia przeze mnie sentyment z lat młodości. Co do scenariuszy – nie czuję już podobnej słabości, wydaje mi się, że zestarzały się bardziej niż grafika, ale jeśli komuś to przeszkadza, to nie musi czytać tekstów w dymkach. Brakuje mi mojego ulubionego Punishera, który pojawia się tylko na jednej ilustracji, ale zgadzam się, że nie jest to kluczowa postać dla tej historii (przy okazji dowiedziałem się, że pierwszym Punisherem był robot stworzony przez Galactusa, ale to już dygresja).
Czy polecam lekturę? Jeśli kochacie Marvela to zdecydowanie. Ten album razi może bezkrytycznością w stosunku do osiągnięć artystycznych i kulturowych oficyny, które są moim zdaniem mocno przesadzone (osiągnięć finansowych nie neguję), ale jest to hymn dla wydawnictwa, więc nie możemy oczekiwać niczego innego po tego rodzaju publikacji. Dla fanów komiksu będzie to stanowiło niezła ciekawostkę, dla miłośników popkultury – potwierdzenie znaczenia ich hobby. Najwięcej zyskają chyba początkujący wydawcy i twórcy komiksów, poznając wyzwania i metody działania branży. Ostatnią grupą, której tom polecam, są studenci szkół biznesowych, ta książka to znakomity business case. Jeśli jesteście miłośnikami kultury in general, proponuję ostrożność, gdyż autor koncentruje się na medium komiksowym tak bardzo, jakby inne obszary kultury prawie nie istniały. Jeśli interesuje Was fenomen komiksu na tle literatury czy filmu – rozczarujecie się. Autor często używa sformułowań typu: „po raz pierwszy w komiksowej formie” itp. Jakie to ma znaczenie? Nie wiem…
Autorem recenzji jest Arkadiusz Królak, były redaktor naczelny Magazynu Miłośników Komiksu „KZ”.
Korekta: Aleksandra Wucka
Serdeczne podziękowania dla wydawnictwa TASCHEN oraz księgarni Jak wam się podoba / As You Like it za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Tytuł książki:The Marvel Age of Comics 1961–1978
Autor: Roy Thomas
Druk: kolor
Oprawa: twarda
Stron: 396
Wersja językowa: Angielska
Cena: € 40