Kultura na sobotę: Zły Leopolda Tyrmanda

Batmana trzymajcie ode mnie z daleka

To za sprawą superbohaterskich Batmanów et consortes popkultura ma dziś odcień popfantastyki. Znaku równości między nimi zapewne nie da się jeszcze postawić, ale to tylko kwestia czasu. Bo fantastyka jest wszystkożerna. Jeśli jej na to pozwolić, pożre cokolwiek nie jest zakorzenione w rzeczywistości „tu i teraz” bezpośrednio, wyraźnie i tak jasno, żeby głupi zrozumiał. Dokładnie tak, jak pożarła superbohaterów, łącznie z tym modelowo superbohaterskim, który jest zaledwie prostym milionerem, używającym wigilantyzmu jako leku na dziecięcą traumę i tyle w nim fantastyczności, co brudu zmieści się pod paznokciem.

Dzieje się tak po części dlatego, że fantastyka doskonale znosi banał koncepcyjny, ten kamień u szyi superbohaterstwa. Realizacje bywają gorsze i bywają lepsze, bywają dobre, a nawet artystycznie wybitne, ale koncepcyjnie wszyscy ci „super” są żałośnie płascy i banalni, czego dowodem jest prosty fakt: żarty „z Batmana” przerosły ilością dowcipy o blondynkach i „przyszła baba do lekarza”. Eksplozje wyrafinowanego humoru niczego jednak nie zmienią, bo w zmianie nikt nie ma interesu. Liczy się sukces i masa czytelnicza, a więc liczy się wyłącznie ilość zdarzeń na jednostkę czasu. Akcja jest wszystkim, wszystko poza akcją niczym. Czyli jest tak, jak zawsze było w popfantastyce najniższego poziomu: tandeta jest wpisana w dzieło.

Czyżby?

Jesteśmy o tym głęboko przekonani, bo jako odbiorcy nurzamy się w oceanie popu importowanego. Nie dla nas on powstawał, jest w Polsce tworem obcym. Szerzy się jak barszcz Sosnowskiego, z tym samym skutkiem: eliminuje ze środowiska to, co dla niego naturalne, co wrosło w to środowisko, nauczyło się z nim współżyć, a więc nie wykształciło mechanizmów obronnych przeciw brutalnej inwazji z innego wymiaru.

Nasz kryminał musi być skandynawski. Nasz superbohater musi być amerykański.

Guzik prawda. Wierzymy w to, bo SAMI NIE WIEMY, CO POSIADAMY.

Polski superbohater niczego nie zawdzięcza pochodzeniu. Nie pochodzi z obcej planety, nawet obcej („Bogaci nie są jak ty czy ja”, by zacytować F. Scotta Fitzgeralda) planety cnotliwych Krezusów. Nie ćwiczył jogi i sztuk walki, nie miał skąd wziąć wszystkich tych „cudownych zabawek”. Z zawodu jest robotnikiem budowlanym.

Polski superbohater nie dokonuje czynów wielkich, bo taki jest wysoce moralny ani dlatego, że w dzieciństwie przeżył nieszczęście, kształtujące jego doprawdy dziwaczną dorosłość. Nie może niczego zwalić na okoliczności od niego niezależne. Wręcz przeciwnie, polski superbohater dokonuje czynów godnych Batmana dlatego, że kiedyś popełnił czyn straszny. Ohyda własnego uczynku zadziałała jak katharsis, co zbliżyła go raczej do hobbita Sama („jest na świecie trochę dobra i warto o to dobro walczyć”) niż do wszechmocnej siły prawa i porządku, wymiatającej zło pstryknięciem palców.

I wreszcie polski superbohater nie operuje w przestrzeni fikcyjnej, umownej, hasłowej i ściśle skodyfikowanej, zawsze, niezależnie od nadanej jej nazwy, tandetnie fantastycznej, lecz w rzeczywistości do bólu konkretnej. Każdy z nas może pójść jego tropem, przez wszystkie prawdziwe miejsca, w których toczył swe boje. Zjeść lunch tam, gdzie TO się zdarzyło.

W tym momencie rodzi się pytanie: jeśli polski Batman tak dalece nie pasuje do standardów importowanych chyba można już powiedzieć, że ponad te standardy wyrasta to co pozwala nam nazywać go superbohaterem? I tu wracamy do przytoczonego wcześniej podziału: koncepcyjnie jest on wyjątkowy przez to, jak konsekwentnie i jak przenikliwie został skonstruowany i jako bohater niefantastyczny, i jako element niefantastycznego świata przedstawionego. Nie obciąża go immanentne zezwolenie na tandetę, ale to nie znaczy, że nie działa. Akcja łączy go nierozerwanie z tym, co w superbohaterstwie superbohaterskie.

Superbohaterska jest w polskim superbohaterze jego legenda. A dokładniej pewien rodzaj legendy miejskiej, wyrastającej z brutalnej rzeczywistości z odmętów, ze slumsów miasta, które zaledwie jest, które kurczowo czepia się życia. Dopiero zaczyna leczyć rany.

„To, co nastąpiło teraz, było rodzajem snu, sen ten prześniło kilkanaście osób w ciągu ułamka sekundy. Kiedy przetarli oczy – było już po wszystkim. W błocie trotuaru leżał wyrostek w welwetowej kurtce, krwawiąc obficie. Mały gruzłowaty klęczał pod kioskiem, trzymając się oburącz za głowę. Podnosił się powoli, spojrzał błędnym wzrokiem ciężko pobitego człowieka, zatoczył się, spiął wszystkie siły i zaczął uciekać w stronę kościoła św. Aleksandra. Pijany znikł gdzieś bez śladu. Tłum ocknął się, zakołysał, zaczęto wołać ze wszystkich stron: – Pogotowie! Milicja! Człowiek ranny!…”.

Legenda polskiego Batmana buduje się od dołu. Buduje się organicznie. Polski Batman nie wypowiada wojny rzeczom wielkim ponad ludzką miarę: superkorporacjom, superprzekupnym superglinom, nie ma wśród wrogów nawet malowniczych superszaleńców. Wyłania się ze ścieków miasta i w nich ginie. Jest jak szczur polujący na szczury.

Polski Batman nie wkroczy w królestwo popfantastyki, która zbanalizowałaby go ze szczętem, bo operuje w przestrzeni realnej unikalnej kombinacji unikalnych składników a więc niemożliwej do skodyfikowania. Jeśli walczy (a walczy) i jeśli ma do spełnienia misję (a ma), to po tej walce nie strzepuje marynarki smokingu i nie znika w przebogatej warowni, gdzie czeka na niego wierny Soroka z szampanem i truskawkami, lecz w obskurnym pokoiku hotelu robotniczego zdejmuje przepocony podkoszulek. A po jego walkach pozostają ofiary skatowane, nieprzytomne, broczące krwią… nie ma w nich nic tak super, że dałoby się pokazać wyłącznie przy pomocy uładzonych komputerowych efektów specjalnych.

„Władek rozbił butelkę o ścianę w ten sposób, że trzymana w jego ręku szyjka najeżyła się ostrą stłuczką rozłupanej do połowy flaszki. To poszczerbione w  piekielne ostrza szkło wbił z  całej siły w  twarz Józka, gdy ten runął nań spoza zwałów mebli. Przez ułamek sekundy zawisła straszliwa cisza w  przestrzeni baru „Słodycz”, po czym rozległo się ohydne, psie wycie Józka trzymającego się oburącz za okropną, krwawą głowę. Ciemna krew, zmieszana z  jakimś strasznym śluzem, spływała mu z  oczu przez palce. Władek dzikim skokiem dopadł drzwi, roztrącając oniemiałych gapiów i  wypadł w czarną ulicę, bijąc po drodze gromadzący się tłum. –  Mamusiu! –  ryczał Józiek. –  Mamusiu! – Osunął się na kolana, nie odrywając przyklejonych krwią rąk od głowy. Nikt się do niego nie zbliżał. –  O  Jezu! – wył – o  Jezu! –  po czym opadł na bok, na podłogę, kopiąc konwulsyjnie nogami”.

Takich polski Batman ma przeciwników… i sam jest taki. Jest super w takim świecie, bo to jest jego świat. Wstrząśnięty ohydą popełnionego w tym świecie występku, wypowiedział temu światu wojnę w imię innego świata, na którym jego świat żeruje, któremu wysysa siły życiowe jak rak.

Za co otrzymał zasłużone nom de guerre.

„Zna pan te masywne betonowe perony, do których przylega niemal szczelnie bok wagonu… Tego wieczoru pomiędzy jednym z  wagonów a  peronem drgała okropna, krwawa, galaretowata bryła zmasakrowanego ludzkiego ciała”.

Żywy człowiek, bohater nieszablonowym, nieschematyczny, psychologicznie pełny, działający w skrajnie nieszablonowym otoczeniu, polski Batman funkcjonuje w relacjach ludźmi jak on nieszablonowymi, nieschematycznymi, psychologicznie pełnymi. Jak on, bohaterowie z jego otoczenia grają popkulturowe role, ale to oni definiują swe role, a nie role definiują ich. To w superbohaterskiej fantastyce jej Batmany potrzebuje tła, które podkreślałoby ich „super”, a więc koniecznie dwuwymiarowego, w sposób naturalny gorszego. Otoczenie pełni rolę służebną. Ukazuje „super” niczym w powiększającym lustrze gabinetu luster, bywa „comic relief” i wreszcie – od tego są kobiety – ma ukazać „ludzką stronę” superbohatera w sposób tak banalnie śmieszny, że aż strach się śmiać. Polski superbohater przeciwnie – działa nie na tle, lecz w zespole. Zespół nie jest służebny, lecz niezbędny.

Polski superbohater nie jest popfantastyczny, podlega prawom fizyki, czasu i przestrzeni. Nie może być wszystkim, tytanem bójki i tytanem intelektu jednocześnie, nie może być zawsze i wszędzie we właściwym miejscu we właściwym czasie. Doskonale dogadałby się z Batmanem a la Harlan Ellison („The Night of Thanks, But No, Thanks”, Detective Comics 567, 1986). Tym Batmanem, który jest „nie w fazie” z rzeczywistością, nikomu do niczego niepotrzebnym.

Polski superbohater nie ma „sidekicków”. Ma przyjaciół.

„Tuż za kioskiem rozległ się straszny krzyk katowanego człowieka, potem rozdzierający jęk człowieka o  miażdżonych kończynach, a  potem szybki, paniczny tupot uciekających nóg, którego nie mógł stłumić nawet puszysty dywan świeżego śniegu.

[…] Przed kioskiem stała jakaś postać. Niemożliwością było nie tylko rozeznanie rysów twarzy, ale nawet wyraźniejszych, bardziej sprecyzowanych konturów sylwetki; niemożliwością było stwierdzić, czy ów ktoś jest wysoki czy niski, chudy czy gruby. I chociaż nerwy Juliusza Kalodonta znajdowały się w stanie roztrzęsienia, to przecież resztką zdrowego rozsądku pojął, że ów ktoś stanął pomiędzy nim a odległą latarnią tak umiejętnie, iż zasłonił sobą i tak skąpe światło. Był to jednak króciutki przebłysk trzeźwości w intelekcie Juliusza Kalodonta. Chwilę potem niewyraźny kształt rzekł:
– Dobry wieczór, panie Kalodont…
…i dzielny starzec popadł znów w rodzaj hipnozy, w której wydarzenia spełniają funkcję hipnotyzera.
– Dddobry wwwieczór… – wybąkał. Po czym dodał, czepiając się resztek opanowania:
– Czym mogę sssłużyć?…
– Paczką wczasowych i przyjaźnią… – rzekł poważnie kształt. Głos miał cichy, dźwięczny, trochę surowy.
– Cooo ttoo znnaaczy?… – wyjąkał pod sumiastym wąsem Kalodont. Położył niepewnym ruchem paczkę papierosów przed sobą.
– To znaczy, że bardzo pragnę, abyśmy zostali przyjaciółmi, panie Kalodont – powiedział kształt z wyszukaną uprzejmością w głosie. I dodał z odcieniem powściągliwej konfidencjonalności: – Ja… szukam przyjaciół, panie Kalodont”.

Każdy z partnerów, każdy z przyjaciół polskiego Batmana ma swoją historię do opowiedzenia i swoje zadanie do wykonania. Ma ją dziarski staruszek, ajent kiosku Ruchu na Placu Trzech Krzyży o śmiesznym nazwisku, ma ją wielki jak góra, lecz gołębiego serca cukiernik z przerażeniem patrzący na swe konające ofiary, ma ją zawodowy kierowca, uczestniczący w dwóch pościgach samochodowych które, odpowiednio sfilmowane, zmiotłyby „Bullita” pod dywan. Polski superbohater ma nawet swojego mentora, który, jako pierwszy, formułuje superbohaterskie credo.

„Halski uskoczył w  bok i  oparł się o  ścianę domu: miał teraz dobrą pozycję do zadania ciosu i  faceci zawahali się przez ułamek sekundy, po czym błyskawicznie przegrupowali się, unikając fachowo możliwych kopnięć. Lecz Halski nie kopnął ani nie uderzył. Wyciągnął ostrzegawczo prawą rękę i  zawołał do tego, który pierwszy bił: –  Przegrasz, bracie! Musisz przegrać! Możecie mnie teraz załatwić na klawo, ale… tu będzie w  końcu spokój, zobacz… –  Nie zdołał skończyć. Zaskoczeni przez chwilę słowami, faceci otrząsnęli się i  przeszli do czynów. Pierwszy cios zbił blokującą prawą rękę i przełamał gardę, za jaką Halski schronił się instynktownie. Prawa ręka Halskiego zwisła bezwładnie, lecz lewa zatoczyła krótki łuk i  wylądowała celnie na szczęce jednego z  facetów. Był to jednak chwilowy sukces; trafiony przygiął się, lecz nie upadł, natomiast szybkim i  potężnym zamachem barku wbił Halskiemu pięść w  żołądek. Halski osunął się na kolana; usiłował się jeszcze dźwignąć, macając na oślep występ muru, ale dwa potężne kopnięcia w  brzuch i  w  twarz odebrały mu przytomność. Upadł bez jęku, uderzając głucho głową o  bruk, przywarłszy okrwawionymi ustami do zabłoconego trotuaru.
[…] Z  pobliskiej bramy wyszły dwie postacie o twarzach ukrytych pod rondami kapeluszy i  w  grubych węzłach wełnianych szali.
[…] – Co to była za nieprzytomna mowa, panie prezesie? – spytała niższa postać. –  Co on powiedział? – Wcale niegłupio mówił rzekła postać wyższa. –  Warto się nad tym zastanowić”.

Tożsamość polskiego Batmana zostanie w końcu ujawniona zgodnie z zasadami sztuki, ale dopiero, gdy jego misja dobiegnie końca, a gorzka prawda ujrzy światło dnia. Nad jej odkryciem pracują bohaterowie dający się określić mianem typowych dla popkulturowej superbohaterskości, ale byłyby to tylko nazwy. Może najbardziej typowym z nich jest służbisty, przedstawiciel sił prawa i porządku, ścigający człowieka, ewidentnie łamiącego prawo i poważnie zakłócającego porządek. Funkcjonariusz, który w decydującej chwili okaże się wystarczająco silny, by złamać zasady, będące solą jego życia. Z pewnością nietypowi są dwaj dziennikarze na tropie superbohatera: stary wyga i mentor, oraz jego młody podopieczny, zapalony „latający reporter”. Obaj zanurzeni są po szyję w coleur locale, obaj padają ofiarą dziennikarskiej ambicji: „najpierw musisz wiedzieć, potem możesz pisać”. Ofiarą w najpełniejszym znaczeniu tego słowa – poszukiwanie prawdy to zawód tragiczny.

„[…] pięść Kudłatego spadła jak pudowy ciężar na bark Kubusia, miażdżąc go i  rzucając na ścianę. Tysiące jaskrawych świateł strzeliło w  tyle łomoczącej o  mur czaszki i  oślepiło zamierające oczy Kubusia. To koniec… –  ciemniało między światłami w  resztkach uchodzącej świadomości redaktora Jakuba Wirusa –  śmierć dziennikarza… Jaki smród… – Od napierających już blisko łachmanów ział sparciały zaduch zastarzałego brudu, uryny i  przesyconego wódką oddechu. Potężne, zrogowaciałe paluchy uchwyciły szyję ofiary. Jeszcze chwila i  zwiotczałe nogi oderwały się od podłogi. Redaktor Jakub Wirus ciśnięty został w  kąt jak szmaciana lalka”.

Najbardziej nietypowy jest zaś polski Sherlock Holmes, pozornie zabawny wiekowy urzędniczyna, buchalter, w rzeczywistości umysł po Holmesowskiemu bystry, ale nie po Holmesowskiemu śmiały i skłonny do podejmowania szalonego ryzyka. On jeden zna odpowiedź na wszystkie pytania, a sposób, w jaki udziela tych odpowiedzi, to wyraźny, niewątpliwy hołd złożony sir Arthurowi Conan-Doyle’owi. Na własny, specyficzny sposób.

„–  Widzicie, moi drodzy, wielkie miasto pełne jest tajemnych znaków i  zawołań, ukrytych dla niewprawnego oka śladów i  tropów; rozbrzmiewa w  nim nieustanny zew, powołujący do czynów. Tak samo jak Indianin w  puszczy odczytuje nieomylnie znaki na korze drzewnej, wie, co oznacza każda złamana gałązka, orientuje się, dotykając mchu, rozumie odgłosy wodopoju i dąży na niewyczuwalny dla obcego w borze, a  wyznaczający jego czyny apel wiatrów, temperatur, poszumu liści i  zapachu ziemi –  tak samo człowiek wielkiego miasta żyje w  przebogatej sferze odczuć, doznań i  nakazów, utkanej z  ruchu ulicznego, wielkomiejskich plotek, woni benzyny, nagłówków gazetowych, neonowych świateł, kawiarnianych rozmów i  nastrojów, codziennej pracy wreszcie. Sfera ta określa jego działanie”.

Kim są wrogowie polskiego superbohatera, o tym można dowiedzieć się tylko w ten sposób, zanurzając się w rzeczywistość świata przedstawionego. I jeśli wówczas okaże, się na przykład, że tym wrogiem jest to, co dziś, w epoce postmariopuzowskiej, nazywamy mafią, to nie będzie mafia znana nam z importu, lecz nasza własna, unikalna, rzeczywista i… groźniejsza.

„Przystosował zbrodnię do wymogów chwili, uwspółcześnił ją, oparł na rozeznaniu nowych warunków społecznych. Wielcy włamywacze w  stylu Szpicbródki mieliby w  dzisiejszej Warszawie nieduże pole do popisu: banki są zbyt pilnie strzeżone, a  do robotniczych mieszkań na Starówce i  MDM-ie nie ma po co się włamywać. Natomiast przed wojną nikt nie zrobiłby fortuny na podrabianiu biletów na imprezy sportowe ani na szantażowaniu ulicznych owocarzy. […] widział to wszystko i  uruchamiał coraz to nowe wydziały, wypływające z  potrzeb chwili”.

Polski superbohater narodził się w 1956 roku, na długo przedtem, nim pojawił się problem kobiet w popliteraturze. Może dlatego, że nikt wówczas niczego szczególnego od nikogo nie wymagał pod tym względem; w jego świecie pojawiły się kobiety tak prawdziwe, jakich od popfantastyki, skoncentrowanej wyłącznie na spełnianiu aktualnie modnych wymagań, nie możemy uczciwie wymagać. Jest kobieta kobieca, ofiara męskiego egoizmu, odnajdująca męską dobroć. Jest kobieta po męsku aktywna, której męskość i aktywność staje się przyczyną klęski. I wreszcie jest kobieta, która, będąc „love interest” superbohatera (i nie tylko), mimo to zachowuje indywidualność i typowo kobiecą umiejętność chodzenia własnymi ścieżkami. Mająca kocią naturę i kocią odwagę.

„Stołowy, w  którym cały czas paliło się światło, wyglądał jak pobojowisko. Zbliżył się cicho na gumowych podeszwach do drzwi alkowy i  przyłożył ucho: nie dochodził stamtąd żaden szmer. Śpi jeszcze –  pomyślał –  albo jest w  kuchni. Szybko przekręcił klucz i  nagłym pchnięciem otworzył drzwi. Naprzeciw w  wygodnym fotelu siedziała Marta, spoglądając nań bystro i  czujnie. Była ubrana, umyta, wyświeżona, obok na komodzie stała filiżanka herbaty i  talerzyk z  kanapkami, na kolanach Marty leżała otwarta książka. Natomiast sama alkowa wyglądała jak po najściu wrogich żołdaków, żądnych łupu i  bezmyślnych zniszczeń: firanki poobrywane, łóżko rozbebeszone, szafa otwarta na oścież, bielizna wyrzucona na podłogę, krzesła wywrócone pośród stłuczonej w drobny mak ludowej ceramiki. Meteor gwizdnął z podziwu i  rzekł, rozglądając się: –  Dzień dobry. To pani tak to wszystko? – Dzień dobry –  rzekła pogodnie Marta i  przyznała chętnie: –  Tak, ja. –  Po czym dostrzegając tępotę w  spojrzeniu Meteora, wyjaśniła: –  Mściłam się. Niech pan sobie jeszcze obejrzy łazienkę i  kuchnię. Wzorowy obraz dewastacji, skoro wziąć pod uwagę, że jestem tylko kobietą i  czuję się lekko niezdrowa. Wie pan, co to dewastacja, panie Chaciak?

Marta jest jedyną osobą z otoczenia superbohatera, która swobodnie porusza się między światami: tym, z którego superbohater wyszedł i tym, o który walczy. Nieskażona pierwszym i swobodnie poruszająca się w drugim, wygrywa tam,, gdzie inni przegrywają.

Bo polski superbohater nie jest w żadnym sensie zwycięzcą, chyba że za zwycięstwo uznać ekspiację, zadośćuczynienia grzechom i zejście z kart historii. Polski Batman zrobił wszystko, co w jego mocy, więc nie ma potrzeby wyświetlać jego podobizny na niebie i wzywać go do powtórzenia wyczynów. Nie będzie miał bezpośredniej kontynuacji. Henryk Nowak zrobił swoje, Henryk Nowak może odejść… i odchodzi. Świat się zmienia, byłby dziś nie sobą, lecz śmiesznym anachronizmem.

Pewne rzeczy pozostają jednak niezmienne. I to, co w popkulturze niezmienne i co niezmienne w świecie woła nie o kolejny import, lecz o kolejnego ZŁEGO.

Krzysztof Sokołowski
Magdzie.

Autorem powyższego artykułu jest Krzysztof Sokołowski – filolog, historyk sztuki, tłumacz, krytyk specjalizując się w szeroko rozumianej fantastyce. Prowadzi blog o fantastyce znany jako Lapsus Calami. Współtwórca antologii Fenix.

Korekta: Aleksandra Wucka.

Warszawa śladami Złego.

[Suma głosów: 4, Średnia: 4.3]

Leave a Comment

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *