Powrót Batmana 25 lat później

DZIWADŁO PRAWDZIWE I UDAWANE

 

You’re just jealous because I’m a genuine freak and you have to wear a mask!

Pingwin

Ćwierć wieku to dużo i mało – wszystko zależy od perspektywy. Przy bardzo optymistycznych założeniach to w końcu 1/4 życia człowieka, 1/3 jeśli być realistą. A ile ten okres znaczy dla filmu? Nic w końcu nie starzeje się tak szybko, jak kino z założenia widowiskowe. Wystarczy rok, dwa, a efekty nie robią już wrażenia, odniesienia do rzeczywistości tracą na sile, wszelkie aluzje przestają być wyraźne, w końcu zacierają się i powoli to, co kiedyś zachwycało tak bardzo, teraz zwyczajnie żenuje. Są jednak obrazy, które oparły się próbie czasu, a jednym z nich jest „Powrót Batmana”, który świętuje właśnie 25-lecie swojej premiery i za nic nie chce się zestarzeć.

Był taki czas, kiedy DC Comics dobrze radziło sobie na dużym ekranie. Zaczęło się odSupermana”, potem nadszedł czas na jego kontynuacje, ale choć filmy te nie należały do szczególnie udanych, a humor, jakim epatowały, nie był łatwy do strawienia, widzowie ciągnęli do kin. Marvel natomiast nie radził sobie wówczas zupełnie. Jego produkcje sprowadzone zostały do udanych wprawdzie, ale tylko animowanych seriali, a kolejne fabularne potworki lądowały od razu w pudłach studiów filmowych, gdzie szybko popadały w zapomnienie. W tych warunkach narodził się „Batman”. Film młodego, niepokornego, ale już cenionego reżysera, który zarazem dobrze oddawał ducha pierwowzoru, jak i wpasowywał się w klimat Mrocznej Ery Komiksu. Sukces, jaki odniosła ekranizacja, pociągnął za sobą nakręcenie sequela, Batman powrócił do kin trzy lata później w filmie, który okazał się nie tylko lepszy od części pierwszej, ale przede wszystkim jedną z najlepszych adaptacji komiksu w historii i po dziś dzień nie stracił tego tytułu. I to wcale nie dlatego, że tylko nieliczne ekranizacje opowieści graficznych są obrazami naprawdę udanymi. W czym zatem tkwi jego siła?

Fabularnie rzecz jest przecież prosta. W Gotham pojawia się nowy wróg. Groteskowy Pingwin nie jest jednak najgorszą personą, jaką możemy spotkać na ulicach miasta w ten świąteczny czas, w którym toczy się akcja filmu. Max Shreck, skorumpowany biznesmen, nie działa otwarcie, ale skala jego przestępstw jest o wiele większa, niż można by sądzić. Gdy jego sekretarka, Selina Kyle, wpada na jeden z jego planów, nie kończy się to dla niej najlepiej. Powraca jednak zza grobu jako Kobieta Kot, z wycofanej szarej myszki stając się symbolem seksu, wyrafinowania i perwersji. Nowym aniołem zemsty. Chociaż i tak tylko Batman może naprawić całą sytuację…

Prostota tej fabuły nie jest jednak minusem, treść służy w końcu nie jako pretekst do kolejnych, widowiskowych scen (chociaż tych też przecież nie brakuje), ale jako impuls do eksplorowania psychologicznych, freudowskich ścieżek. Neurotycznych, depresyjnych… Batman i jego wrogowie oraz sojusznicy zostają rozebrani na czynniki pierwsze i przepuszczeni przez pryzmat typowy dla Burtona. Każdy ma swoje dziwactwa, na nich zresztą wszystko się opiera. Tłumiona cielesność staje się przyczyną nerwic, wyzwolona prowadzi do kolejnych kłopotów. Czy to Batman, który za pomocą maski i stroju odcina się od swojej seksualności, na równi z tym, jak odcina się od własnego życia, czy też Kobieta Kot, w której zachodzi przemiana, niczym w tej spokojnej bibliotekarce w okularach, która po pracy przywdziewa lateksowy kostium i chwyta za gadżety rodem z działu BDSM, czy wreszcie Pingwin, który nie zaznał odnośnie własnej cielesności uczuć innych, niż odraza – wszyscy oni zamknięci są w błędnym kręgu swojej cielesności i ograniczeń. Nie potrafią się wyrwać, nie potrafią przełamać, przynajmniej nie sami z siebie. Ani z tej specyficznej seksualności, ani też bezproduktywnego zajęcia, którego się podejmują. Czasem pomaga im impuls, czasem nawet to nie wystarcza – a kiedy jakaś zmiana następuje, zaczyna się jej radykalizacja. Bohaterowie popadają ze skrajności w skrajność. Nie są w stanie znaleźć wyważenia, jakby ich rolę narzucała nerwica natręctw.

Co więcej, to przede wszytkim sam twórca przegląda się w tej fabule jak w osobliwym lustrze. W pewnym momencie filmu Pingwin mówi Batmanowi, że ten zazdrości mu faktu, iż jest on prawdziwym dziwadłem, a Bruce musi kryć się za maską. Podobnie jest z Burtonem – chciałby być prawdziwym freakiem, a jest tylko sobą, reżyserem, którego postrzegamy w ten sposób jedynie przez „maskę” filmów, jakie tworzy. „Powrót Batmana” staje się więc także sesją autoterapii.

Do tego dochodzi jeszcze genialna stylizacja całości. Batman, który narodził się w roku 1939, w filmach Burtona powraca do tych czasów. Reżyser pełnymi garściami czerpie z tego, co najlepsze z niemieckiego kina ekspresjonistycznego, które istniało do wczesnych lat 30. XX wieku. Strzeliste, monumentalne, zimne budowle rodem z obrazów Fritza Langa, industrialne scenerie, zabawa światłem i cieniem, przewaga mroku… Świąteczny, zimowy klimat pasuje tu idealnie, szczególnie że Burton odziera go z ciepłej, lukrowej otoczki, jednocześnie malując go w sentymentalny sposób. W całej tej stylizacji odnajduje się także Michael Keaton, który swoją często teatralną gestykulacją i mimiką przypomina ekspresyjne ilustracje Batmana w wykonaniu Norma Breyfogle’a, co stanowi kolejny element łączący film z Mroczną Erą Komiksu. Jeśli dodać do tego odniesienia także do klasycznego już wtedy serialu z Adamem Westem (walka o prezydenturę zaczerpnięta została z jednego z epizodów), hołd produkcjom telewizyjnym lat 60. oraz wpływy filmów studia Hammer, wyłania się fascynujący obraz, łączący w sobie prywatne pasje Burtona z bogatą tradycją Batmana.

A tak niewiele brakowało, żeby „Powrót Batmana” w ogóle nie powstał. A przynajmniej nie w takim kształcie, jaki ostateczne zobaczyliśmy na ekranach. Burton nie zamierzał realizować ciągu dalszego dopóki nie pojawi się fabuła tego godna, a pierwsze skrypty na to nie wskazywały. Kobieta Kot i Pingwin mieli szukać ukrytego skarbu. Kolejne wersje wprowadzały Two-Face’a i napięcie między nim a Kotką (swoją drogą tę rolę Pfeiffer, wielka fanka postaci, dostała dopiero, kiedy mająca ją odtwarzać Annette Bening zaszła w ciążę) albo prezentowały Shrecka jako brata Pingwina. Kolejny pomysł był taki, by Pingwin nadmiernie ocieplił albo zmroził Gotham (potem motyw ten wykorzystano w „Batman i Robin”), później chciano, by mordował noworodki, a w końcu dodano Robina, który najpierw był złodziejem, by po ewolucji zostać czarnoskórym, nastoletnim robotnikiem, a wreszcie zostać wycofanym ze względu na zbyt dużą ilość postaci w filmie. Kobieta Kot nie miała natomiast zostać ożywiona – scenę z jej powrotem zza grobu dodano dopiero pod sam koniec produkcji. Ewolucji nie uniknął też Batman. Scenariusz zakładał między innymi więcej wypowiedzi Bruce’a Wayne’a, jednakże Keaton uznał, że nie pasują one do tej postaci, w efekcie czego wycięto połowę kwestii dla niego przeznaczonych, szczególnie w scenach, kiedy nosi maskę. Dodano także scenę, w której Nietoperz zabija przeciwnika.

Ostatecznie z wszystkich tych elementów narodził się film mroczny, wieloznaczny, rozrywkowy, ale i skłaniający do myślenia i analizowania. Film, który docenili widzowie i krytycy. Dlaczego więc Burton nie zrobił ciągu dalszego? Dlaczego serię przekazano w ręce Joela Schumachera, który stworzył kolorowe gnioty bez spójności i klimatu (choć nie da się im odmówić tandetnego uroku zbliżonego do starych komiksów z Batmanem), zabijając cykl? Odpowiedź jest prosta: pieniądze. Film zarobił na siebie, ba, jego zyski były trzykrotnie wyższe, niż koszty produkcji, jednak Burton był zbyt mroczny, tymczasem producenci chcieli czegoś familijnego. Chcieli sprzedawać zabawki, gadżety, przyciągnąć do kin młodszych widzów. Wyniki finansowe „Batmana: Forever” pokazały, że od tej strony taka decyzja była opłacalna („Batman i Robin” nie podzielił tego sukcesu, choć wciąż zarobił niemal dwa razy więcej, niż kosztował), ale artystycznie była to porażka, za którą wciąż przeprasza się fanów. Kropką nad i stał się film „Kobieta Kot”, planowany od 1993 spin-off serii, w którym miała zagrać Michelle Pfeiffer, ale ostatecznie główną rolę powierzono Halle Berry, a z filmu zrobiono nową wersję narodzin bohaterki (nieudaną oczywiście), ale to już zupełnie inna historia.

ZOBACZ TAKŻE:

Autorem artykułu jest Michał Lipka. Rocznik 88. Z komiksów nigdy nie wyrósł, choć pasjami czyta powieści i sam także stara się pisać. Ma na koncie kilka publikacji, scenariusz komiksowy też zdarzyło mu się popełnić, ostatnio jednak przede wszystkim skupia się na recenzjach i publicystyce, pisanych m.in. dla prowadzonego przez siebie bloga Książkarnię.

Korekta: Monika Banik.

„Powrót Batmana”

Tytuł oryginalny: „Batman Returns”

Reżyseria: Tim Burton

Scenariusz: Daniel Waters (fabuła: Daniel Waters i Sam Hamm)

Obsada: Michael Keaton, Danny DeVito, Michelle Pfeiffer, Christopher Walken, Michael Gough, Pat Hingle, Michael Murphy

Muzyka: Danny Elfman

Producenci: Denise Di Novi i Tim Burton

Rok produkcji: 1992

Czas trwania filmu: 126 minut

[Suma głosów: 7, Średnia: 4.3]

1 thought on “Powrót Batmana 25 lat później”

Leave a Comment

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *