Rosnąca od 1989 roku popularność Batmana wywołana premierą filmu Tima Burtona spowodowała, że wydawnictwo DC Comics postanowiło zwiększyć liczbę tytułów z Nietoperzem w roli głównej. I tak w 1989 roku do miesięczników Detective Comics i Batman dołączyło Legends of the Dark Knight, a we wrześniu 1992 roku, trzy miesiące po premierze filmu Batman Returns, fani komiksu otrzymali pierwszy zeszyt nowej serii Batman: Shadow of the Bat. Kolejne numery ukazywały się do 2000 roku, w którym serię zamknięto. Teraz, po latach, DC Comics postanowiło zebrać całość w gustownych tradepaperback’ach. Niniejszy artykuł poświęcony jest tejże właśnie serii, gdy scenariusze na jej potrzeby tworzył Alan Grant.
Cień Nietoperza
Batman: Shadow of the Bat powstało na wejściu jako quasi-autorska seria szkockiego scenarzysty Alana Granta. Oczywistym jest, że pracując dla korporacji, jaką jest DC Comics, zwłaszcza nad postacią pokroju Batmana, trzeba trzymać się wyznaczonych ram i nie można zbytnio artystycznie poszaleć. Tak było, jest i będzie. Niemniej Grant, któremu powierzono prowadzenie serii, odnalazł się w realizacji tego zadania znakomicie. Przynajmniej na początku. Dotąd Szkot zajmował się pisaniem scenariuszy do dwóch podstawowych serii o Nietoperzu oraz projektów specjalnych (jak na przykład crossover Batman/Judge Dredd: Sąd nad Gotham). Dennis O’Neil (ówczesny redaktor naczelny „nietoperzowej” franczyzy) uznał, że twórczość Granta wyróżnia się na tyle, że Shadow of the Bat trafiło właśnie pod kuratelę szkockiego scenarzysty. Po latach Grant wspominał, że obaj zawarli na początku współpracy dżentelmeńską umowę: Grant będzie tak długo pisał przygody Batmana, aż O’Neil nie uzna, że jego inwencja się skończyła – ALE – powie mu to wprost i bez ogródek. A w ramach zawartej umowy Grant bez żalu rozstanie się z tworzeniem przygód legendarnej postaci. Do zakończenia współpracy wrócę w dalszej części tekstu.
Jak wspomniałem, Szkot rozpoczął tworzenie nowej serii z przytupem. W historii The Last Arkham* Mroczny Rycerz trafia do Arkham Asylum za zabicie policjanta. Szef kliniki, doktor Jeremiah Arkham (potomek jej założyciela), zafascynowany szaleństwem oraz osobą Człowieka-Nietoperza, którego też uważa za szaleńca, rozpoczyna terapię. Zamierza dotrzeć do istoty szaleństwa Mrocznego Rycerza, choćby miał go przy tym zabić. Tylko nieliczni wiedzą, że Batman chciał znaleźć się w Arkham, ponieważ prowadzi śledztwo w sprawie seryjnego zabójcy. A zważywszy na fakt, że zawsze jest przynajmniej dziesięć kroków przed innymi, wie już kto zabija – brakuje mu tylko informacji jak, skoro morderca jest najlepiej strzeżonym pacjentem ośrodka dla obłąkanych przestępców. Oczywiście można się czepiać przeróżnych dziur logicznych w konstrukcji historii, a sam Victor Zsasz jawi się jako komiksowy rip-off Hannibala Lectera, ale całość czyta się to znakomicie, a ostatnie kadry na długo pozostają w pamięci.
W pierwszym tomie zbiorczym Shadow of the Bat umieszczono właśnie The Last Arkham, równie dobre: The Black Spider* i The Ugly American* – zwłaszcza, że zaledwie jednozeszytowe (a doprawdy dużą sztuką jest stworzyć nieprzegadany, sensowny i dający do myślenia scenariusz historii na dwadzieścia dwie plansze) i przezabawną historię Misfits* opowiadającą o tym, jak to drugoligowi przeciwnicy Batmana: Killer Moth, Calendar Man i Cat-Man, chcąc dorównać geniuszom zbrodni w rodzaju Jokera czy Two-Face’a postanawiają porwać… Bruce’a Wayne’a. Pierwszy tradepaperback kończy dwuzeszytowe Human Flea*, w której Grant wykorzystuje stworzoną przez siebie postać zafascynowanego śmiercią Mortimera Cadavera, a całość fenomenalnie narysował Vince Giarrano, w ramach swojego debiutu na łamach serii. Zawarta w tomie opowieść The Thane of Gotham jest natomiast pierwszą oznaką tego, że geniusz Alana Granta miał jednak swoje limity, co niestety zostało potwierdzone później.
Drugi tom zbiorczy SotB, podobnie jak pierwszy, zaczyna się mocnym otwarciem – przejmującą historią Nobody* o bezdomnym, który przypadkiem dowiaduje się, kim jest Batman „w cywilu”. Postanawia sprzedać tę informację jego przeciwnikom, aby pozyskać środki na powrót do dawnego życia. Czyn ohydny w zamiarze zakończy jego egzystencję, ale czy mężczyzna, tytułowy Nikt umrze, jako sprzedawczyk? A może odkupi swoje winy?
Po zaskakująco słabym Gotham Freaks, w ramach rozpoczętej w 1993 roku historii Knightfall, Alan Grant musiał poddać się polityce wydawnictwa i podporządkować się aktualnym wydarzeniom dotyczącym Bruce’a Wayne’a. I tak napisane przez niego God of Fear* i Tally Man* opowiadały o starciach nowego Batmana, czyli Jean Paula Valleya ze Scarecrowem i – nowym przeciwnikiem w galerii łotrów – tytułowym Tally Manem, natomiast Crusade – The Search* o poszukiwaniach porwanych dr Shondry Kinsolving (nowej ukochanej Bruce’a) i ojca Tima Drake’a. Śledztwo prowadzi poruszający się na wózku inwalidzkim Bruce Wayne, przy pomocy Alfreda Pennywortha.
Trzeci zbiorczy tom to kontynuacja Knightfall z zaledwie trzema wyróżniającymi się na plus historiami: Immigrant: Rosemary’s Baby*, Commisioner Gordon: The Long Dark Night* oraz KnightsEnd: Manimal Proving Ground*.
Czwarty i jak na razie ostatni wydany wolumin to zestaw fragmentów takich większych historii jak Prodigal i Troika oraz opowieści jedno/dwuzeszytowych, wśród których warto zwrócić uwagę jedynie na Falls Upon: Anarchy. Niestety dla fanów twórczości Alana Granta to również powolny spadek jego formy artystycznej, postępujący (choć nie bez wyjątków) aż do zdjęcia go z prowadzenia serii po numerze 82, czyli wraz z zakończeniem całkiem dobrej fabularnie opowieści Road to No Mans Land: The Wax Man and The Clown. Serię kontynuowano do numeru 94, czyli do zakończenia metahistorii No Mans Land, a pisało ją kilku scenarzystów, m.in. Greg Rucka, Lisa Klink i Ian Edington. Z niezebranych jak dotąd opowieści – napisanych przez Szkota – warto wyróżnić Falls Upon: Cornelius Stirk (numery 46-47), Standard Operating Procedure (numer 55), Janus (numery 62-63; później zaadaptowana na potrzeby animowanego Batmana), Anatomy of a Murder (numer 71), Aftershock: The Gauntlet (numer 76) oraz Shadow of the Bat Annual 1997: I was the Love-Slave of a Plant Based Killer (z moją ulubioną postacią stworzoną przez Alana Granta, czyli niezapomnianym pechowym detektywem Joe Potato, w roli głównej).
Tyle wyliczanki, która tak naprawdę daje tylko pozorny obraz całej serii. Bo oprócz wydanych w jej ramach dobrych historii (które starałem się wymienić), reszta to typowe średniaki, symbol lat dziewięćdziesiątych. Pisane na akord i tak też rysowane. Bezspornym faktem jest to, że z kolejnymi latami Alan Grant pisywał coraz bardziej sztampowe scenariusze, wyraźnie odstające poziomem od tego, co robił na łamach Detective Comics, Batman czy w początkowych numerach Shadow of the Bat. Nawet wymyślane przez niego postacie, do których tworzenia niegdyś miał niebywały talent (duet Ventriloquist i Scarface, Ratcatcher, Cornelius Stirk, Anarchy), z biegiem czasu stawały się mniej ciekawe (Necrosis) czy wręcz absurdalne (Feedback). Wydaje się wręcz, że Grant postawił na ilość, nie jakość, jakby zabrakło mu tej oryginalności i wyczucia problemów otaczającego go świata, które tak znakomicie wykorzystywał w Detective Comics na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. I choć niegdyś był mistrzem jednozeszytówek, z czasem okazało się, że krótka forma nie jest najlepszym rozwiązaniem. Poza tym skoro polscy nauczyciele dochodzą do stanu, w którym przebierają się za krowy i komponują protestsongi, by potem publikować je bez uczucia zażenowania w Internecie, to czy szkocki scenarzysta, który r z e c z y w i ś c i e swoimi historiami umilał nam czas i czynił świat, choć na chwilę lepszym, również nie mógł wypalić się zawodowo?
Wiele złego uczyniła też polityka DC Comics. W czasach, gdy Image Comics postawiło na graficzne fajerwerki (i mam tu na myśli dobrych rysowników, a nie Roba Liefelda), ich Dystyngowana Conkurencja zatrzymała się jakby w latach osiemdziesiątych. Oprócz fantastycznego Vince’a Giarrano, Tommy Lee Edwardsa i potem Marka Buckinghama (w końcówce runu Granta), w zasadzie większość rysowników pracujących przy SotB albo niezbyt potrafiła to robić (Barry Kitson), albo wyraźnie jej się nie chciało (vide: Bret Blevins – twórca, który ewidentnie miał talent w łapie, ale większość jego komiksów z biegiem czasu wyglądała tak, jakby postawił sobie za cel narysowanie trzech plansz w osiem godzin). Gdyby decyzyjni z DC Comics (w tym Dennis O’Neil) angażowali dobrych rysowników, nawet opowieści z gorszymi scenariuszami Granta, zostałyby podciągnięte w górę właśnie dzięki oprawie plastycznej.
Niemniej ponad osiemdziesiąt zeszytów napisanych przez Alana Granta to wynik imponujący. Byli – i być może – będą w historii amerykańskiego komiksu scenarzyści, którzy poprowadzili nieprzerwanie powierzone im serie dłużej, ale Szkot nie ma się czego wstydzić.
Kulisy jego odsunięcia pozostaną chyba już na zawsze tajemnicą. Według Granta Dennis O’Neil, który wbrew umowie, o której wspominałem wcześniej, zachował się jak tchórz i nie stanął ze scenarzystą twarzą w twarz, tylko przekazał mu swoją decyzję przez umyślnych, motywował ją podobno tym, że Szkot nie daje z siebie wszystkiego, a jakość jego scenariuszy spada. W wywiadach udzielanych w późniejszych latach szkocki pisarz utrzymywał, że stopniowa utrata zleceń od DC Comics to w pierwszym rzędzie „zasługa” asystentów O’Neila – Jordana Gorfinkela i Darrena Vincenzo, którzy za Grantem nie przepadali. Nie bez znaczenia jest fakt, że to ci dwaj redaktorzy byli architektami historii No Mans Land, której koncepcję Szkot otwarcie krytykował jako absurdalny i niemający racji bytu w amerykańskich realiach, nawet jeśli są to realia komiksowej wersji Ameryki. Prawda leży zapewne pośrodku – odebranie Grantowi prowadzenia SotB było być może po części decyzją nacechowaną osobistą niechęcią, z drugiej jednak strony komiksowy showbiznes to przede wszystkim jednak BIZNES, kierujący się prawami rynku. Jeśli tytuł sprzedaje się gorzej, to poza jego zamknięciem, zmiana prowadzącego jest czymś naturalnym. Sentymenty według Amerykanów mają rację bytu chyba tylko w produkowanych przez nich filmach familijnych, bajkach dla frajerów, które mają nabić wynik w box-office i tyle w temacie. Szkot ze swoim idealistycznym, lewicowym zacięciem uwierzył, chyba że O’Neil będzie grał fair-play.
Shadow of the Bat to zwierciadło fascynacji szkockiego scenarzysty. Dużo tam nawiązań do spostrzeżeń filozofów i socjologów na kondycję ludzkości jako takiej, spora jest też dawka lewicowego (na szczęście nielewackiego, choć nie wiem na jakiej pozycji w rozgrywającej się na naszych oczach wojnie Dobra ze Złem, Grant obecnie się umieszcza) spojrzenia na świat, na relacje człowiek-człowiek, człowiek-świat. Dla niektórych motywów może nie na miejscu, zbyt nachalnie podawanych – moim zdaniem jednak dodającym komiksom Granta głębszego znaczenia, nawet gdy rozpoczynając lekturę, wiemy już, że dany zeszyt niczym specjalnym nie zaskoczy.
Poza tym cała seria to metaforyczne odmienianie przez przypadki słowa „szaleństwo”. Podobnie jak Jeremiaha Arkhama, Alana Granta wyraźnie fascynowało zło i właśnie obłęd, dlatego część z zeszytów wydaje się poświęcona bardziej przeciwnikom Mrocznego Rycerza niż jemu samemu. Choć i Batmanowi się oberwało, przynajmniej w jednej ze scen z 43. numeru serii:
Batman (o Szczurołapie i innych psychopatach): „Widziałem to wiele razy… zaczynają szukać zemsty, potem to staje się obsesją, a kończą niszcząc wszystko wokół siebie”
Alfred spogląda znacząco na Batmana.
Batman zauważa spojrzenie Alfreda i milczy.
Batman: „Tak?”
Alfred: „Nic nie mówiłem, sir”.
Wydaje się, że Grant nieustannie poszukiwał odpowiedzi na dręczących wielu pytanie: czy rodzimy się źli, czy stajemy się tacy pod wpływem społeczeństwa, relacji międzyludzkich? Czy mamy wybór, czy też jesteśmy bezwolnymi marionetkami?
Poza wszelkimi zaletami Shadow of the Bat pozostanie w pewnym sensie symbolem lat dziewięćdziesiątych, w jednym z negatywnych znaczeń tego sformułowania. Komiksów robionych na szybko, schematycznych, których sprzedaż co rusz podkręcano kolejnym crossover’em. Notabene, analizując skład kolejnych tomów reedycji serii, zastanawiam się po co umieszczano w nich fragmenty metahistorii takich, jak Knightfall, Prodigal czy Troika. Każdą z nich wydano już osobno, a jako elementy większej całości zeszyty te można czytać jedynie jako wyrwane z kontekstu. O ile jeszcze God of Fear czy Tally Man bronią się jako samodzielne historie, w kolejnych przypadkach ich lektura kojarzy się z czytaniem wybranych na rympał rozdziałów powieści. I jeśli DC Comics poprowadzi reedycję do końca, zapewne zapcha kolejne tomy wycinkami Contagion, Legacy, Cataclysm, Road to No Mans Land (napisanymi przez Granta) i No Mans Land również już dwukrotnie wznowionym. Czy tylko po to aby zamiast czterech tradepaperback’ów wydać ich osiem?
Shadow of the Bat to również symbol twórczości Alana Granta. Twórczości nierównej, bo rozpiętej pomiędzy chałturą a prawdziwą sztuką. Moja żona zwykła mówić, że z prawdziwą sztuką ma się do czynienia, gdy czytając/oglądając, czujesz przechodzące po plecach ciarki. Swoim pisarstwem Alan Grant potrafił wywołać takie uczucie. Jeśli tylko się postarał.
* wydano w Polsce
Recenzję napisał Łukasz Chmielewski, o którym więcej przeczytacie tutaj.
Korekta: Michał Lipka.
Serdeczne podziękowania dla wydawnictwa DC Comics oraz księgarni Jak wam się podoba / As You Like it za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Batman: Shadow of the Bat vol. 1
Scenariusz: Alan Grant
Rysunki: Norm Breyfogle; Tim Sale, Vince Giarrano, Dan Jurgens i inni
Wydawca: DC Comics
Format: 17 x 26 cm
Druk: kolorowy
Ilość stron: 320
Data publikacji: 2016
Cena: $24.99
Batman: Shadow of the Bat vol. 2
Scenariusz: Alan Grant
Rysunki: Norm Breyfogle; Bret Blevins, Vince Giarrano i inni
Wydawca: DC Comics
Format: 17 x 26 cm
Druk: kolorowy
Ilość stron: 352
Data publikacji: 2017
Cena:$29.99
Batman: Shadow of the Bat vol. 3
Scenariusz: Alan Grant
Rysunki: Bret Blevins, Vince Giarrano, Bob Smith i inni
Wydawca: DC Comics
Format: 17 x 26 cm
Druk: kolorowy
Ilość stron: 320
Data publikacji: 2017
Cena: $24.99