Tales of the Batman: Alan Brennert

Jesteś pisarzem. Dlaczego sam tego nie napiszesz?

Alan Brennert nie został znanym pisarzem SF, choć  wszystko wskazywało na to, że w jego osobie rodzi się nowa gwiazda gatunku. W 1975 roku kandydował do nagrody imienia Campbella dla najbardziej obiecującej „nowej twarzy” literatury fantastycznej, a w 1991 otrzymał jedną z dwóch topowych „fantastycznych” nagród literackich – Nebulę. Publikował niedużo, lecz regularnie. Trafiał do prestiżowej, dorocznej antologii „The Best…” Gardnera Dozois, ale czegoś mu zabrakło: determinacji, koniecznej do przeżycia w wolnym zawodzie żyłki hazardzisty czy ochoty do podjęcia ryzyka? A może po prostu wolnego czasu, bowiem już w 1978 roku zdryfował na bezpieczne mielizny pisarstwa telewizyjnego. Produkował scenariusze do takich dzieł jak „Wonder Woman”, „Bucka Rogersa w XXV wieku”, a także do nowej „Strefy mroku” czy „Po tamtej stronie”. Za „Prawników z Miasta Aniołów” dostał nawet nagrodę Emmy, ale do sławy i chwały jak było mu daleko, tak daleko pozostało. Jej namiastkę oferowały Alanowi Brennertowi dopiero powieści historyczne: „Moloka’i” i „Honolulu”, z fabułą skonstruowaną wokół autentycznych bohaterów i dramatycznych wydarzeń związanych ze słynną kolonią trędowatych Kalaupapa.

Naprawdę poznał się na nim jednak świat komiksu. Kierujący się logiką najprostszą z możliwych, zamkniętą w słowach przyjaciela z DC któremu Brennert, przy okazji towarzyskiej, oferował do wykorzystania przez etatowych scenarzystów luźny pomysł na pewną opowieść. Paul Levitz miał mu wówczas powiedzieć: „Jesteś pisarzem. Dlaczego sam tego nie napiszesz?”

Logika nie do podważenia, prawda? Człowiekowi nie pozostaje nic innego niż siadać i pisać, czego efektem był nieprzesadnie gruby, a także nieprzesadnie ozdobny tomik pod tytułem „Tales of the Batman”, Skierowany bardziej do koneserów, niż prawdziwego trendsettera, tj. czytelnika masowego.

Alanowi Brennertowi mogło zabraknąć tego czy owego do osiągnięcia prawdziwej literacko-celebryckiej popularności, lecz lata pracy „w słowie” z pewnością pozwoliły mu zrozumieć jak potężną ma ono siłę; oczywiście pod warunkiem, że używa się go umiejętnie: świadomie, ekonomicznie, z rozmysłem i w powiązaniu z innymi słowami. Bardzo wątpię, czy Brennert potrafiłby sam, bez niczyjej pomocy, stworzyć własnego superbohatera, ale mając ich do dyspozycji zdefiniowanych, wraz z dobrze skonstruowanymi i tak przez fanów kochanymi życiorysami, narowami, kompleksami, historią, legendą oraz nieodłączną od niej gadżeciarnią, stał się niezrównany. A że najlepszym co mu w życiu wychodziło były opowiadania – forma trudna, ucząca ekonomii środków i maksymalizacji efektu na jednostkę objętości – narzucona warunkami gatunku forma komiksowa stała się w jego wykonaniu nie trudnością do przezwyciężenia, lecz atutem. Daleko temu żołnierzowi słowa do czołgisty walącego z grubej rury tak głośno i widowiskowo, że musi to budzić entuzjazm gawiedzi. Nie dla niego wciskanie spustu i trzymanie go wciśniętego „na Rambo”, do oporu, opasywanie się taśmami amunicyjnymi i brodzenie po uda w łuskach. Nie, on jest raczej snajperem. Jedno słowo, cichy strzał, jeden trup. Konieczną robotę wykonuje dyskretnie, ale zostaje ona jednak wykonana i można tylko podziwiać, że tak porządnie i z sensem. Ani jedna kula nie idzie Panu Bogu w okno.

Co to w istocie oznacza dla komiksu? Ano to, że Brennert nie zakleja dziur w znanych historiach, nie wszywa łat, nie doprecyzowuje i nie uszczegółowia. Nie marnuje wielkiej rzemieślniczej biegłości na coś, co już jest, nawet jeśli to i owo wymagałoby jednak poprawek.

Od pierwszej strony „Tales of the Batman” pokazuje, jak wielkim i jak aktywnym jest votum separatum.

Ta stronica to w rzeczywistości trzecia planszasłynnego „To Kill a Legend”, którą otwiera nieoczekiwana refleksja wywołana koszmarnym snem Wayne’a, śnionym wiele lat po śmierci rodziców:

„Można powiedzieć, że jestem szczęściarzem. Ilekroć bycie Brucem Wayne staje się zbyt bolesne, zawsze mogę przemienić się w Batmana. Nie wiem, jak radzą sobie normalni ludzie”.

Wypowiedziane spokojnie, niemal od niechcenia, słowa te mijają się z batmanowską tradycją jak żadne przed nimi i po nich. Nie tylko dlatego, że odbierają dziecięcej traumie nietoperka walor unikalności i walor sprawczy lecz, co niemniej ważne, także dlatego, że nie zostają wykrzyczane czytelnikowi wprost w ucho (i oko), lecz trafiają mu do pamięci niemal podprogowo.

Choć historia ta jest znana i uchodzi, nota bene słusznie, za jedną z najlepszych „batmanowskich”, nie mam zamiaru siać spojlerami. Pozwolę sobie tylko powiedzieć, że samo zakończenie opowieści o tym, że Batman może zapobiec śmierci rodziców – lecz kim się stanie, jeśli to zrobi? – pozornie nieuniknienie banalne, wcale takowe nie jest. Brennert stosuje bowiem bardzo literackie przeniesienie akcentów. Nie wydarzenia się liczą, a motywacja.

Incydentalnie, „To Kill a Legend” pokazuje też, jak bardzo „komiksiarzowi” przydaje się dobra znajomość reguł literatury, także fantastycznonaukowej. Typowe fabuły komiksowo-bohaterskie operują wprawdzie jej toposami, lecz traktują je hasłowo. Są dla nich elementem spłyconej, dwuwymiarowej „wiedzy powszechnej”, na zasadzie „ja wiem, a ty rozumiesz”. Tak funkcjonuje choćby koncept „drugiej Ziemi”, i to oczywiście wystarczy do stworzenia jednej, drugiej i tysięcznej historyjki, ale wyłącznie najprostszej, obdarzonej zaledwie pozorami głębi. Będzie warta tyle, ile wart jest osiągnięty dzięki niej efekt. Brennert idzie w przeciwną stronę. Używa fantastyki naukowej tak, jak powinno się jej używać: jako metajęzyka i metafory. Dzięki temu Batman, którego dotychczasowe „rozterki duchowe” przez swą płytkość i banalną powtarzalność stały się materią licznych żartów, u niego zyskuje nieoczekiwanej autentyczności.

Odpowiednio (czyli twórczo) zastosowany motyw rzeczywistości alternatywnych i igraszek czasem potrafi także osadzić fabułę w bogatym kontekście najlepszej SF, czego doskonałym przykładem jest „Paperchase”. Czym jest ta historia, jeśli nie płytko ukrytą, pod nieprostą, choć atrakcyjnie przygodową akcją rozprawką o sile wyartykułowanego i zapamiętanego „słowa drukowanego”, odwołującą się do tzw. fantastyki socjologicznej Orwella i Huxleya, budującej modele przyszłości lub światów alternatywnych, by precyzyjniej nazwać procesy zagrażające naszej współczesności. Podobnie tylko ktoś dobrze znający kuchnię literatury SF mógł napisać „Holy Terror”, pokazać mechanizmy bezwzględnej władzy teokratycznej, unikając pułapek płaskiej karykatury i równie płaskiego, taniego humoru.

Czasami literatura fantastycznonaukowa to jednak za mało, i wówczas Brennert odwołuje się po prostu do literatury. Za nic ma obowiązujące koncepcje komiksowe, a jeśli tylko jest to artystycznie płodne, to zgłasza do nich votum separatum. Jak w „The Autobiography of Bruce Wayne”, gdzie warunkiem zachowania przez superbohaterów człowieczeństwa, ludzkiej wrażliwości i uczuć jest akt zdjęcia nieodłącznych od postaci masek. Tu Brennert oczywiście gra konwencją, lecz jeśli nią gra, to nigdy po to, by nazwano go pomysłowym, nowoczesnym czy, nie daj Boże, postmodernistycznym. Ma to zawsze głębsze znaczenie, jak w prawdziwej perełce i ozdobie zbiorku: „Should Auld Acquaintance Be Forgot”, której tytuł jest cytatem z „Auld Lang Syne”, pieśni do szkockiej muzyki ludowej, ze słowami poematu Roberta Burnsa, tradycyjnie śpiewanej na zakończenie roku, ku pamięci temu, co nieuchronnie przemija i odchodzi. Nie jest to już komiks sensu stricte, lecz ilustrowana miniatura literacka, opowiadająca o utracie tożsamości, o bezradnym użalaniu się nad sobą i pomocy, jaką Deadmanowi oferuje tajemnicza Kara. To z jej ust pada przejmujące wyzwaniem, rzucone w twarz samej idei superbohaterstwa: „…[robimy to] nawet jeśli nikt nie pamięta, że kiedykolwiek istnieliśmy”.

„Tales of the Batman” Alana Brennerta to owszem, książeczka niewielka, ale swa względną skromnością nadająca nowe znaczenie pojęciu komiksu literackiego. Tu fabuły nie przedstawia „seria obrazków wspomaganych krótkim tekstem”, tu fabuła zamyka się w krótkich tekstach, a obrazki…? Z całym szacunkiem dla sław, z którymi Brennert miał szczęście pracować: są wystarczająco dobre już wtedy, kiedy tekstowi nie przeszkadzają.

Autorem powyższej recenzji jest Krzysztof Sokołowski – filolog, historyk sztuki, tłumacz, krytyk specjalizując się w szeroko rozumianej fantastyce. Prowadzi blog o fantastyce znany jako Lapsus Calami.

Korekta: Sebastian Kownacki.

Serdeczne podziękowania dla wydawnictwa DC Comics oraz księgarni Jak wam się podoba / As You Like it za udostępnienie egzemplarza do recenzji.

Warto przeczytać:

“Tales of the Batman: Alan Brennert”

Scenariusz: Alan Michael Brennert

Rysunki: Joe Staton, Jim Aparo, Dick Giordano, Norm Breyfogle, José Luis García-López

Tusz: Dick Giordano, George Freeman, Jim Aparo, Norm Breyfogle, José Luis García-López

Kolor: Julia Lacquement, Adrienne Roy, Tom J. McCraw, Carl Gafford, Lovern Kindzierski

Liternictwo:  Todd Klein, John Costanza, Steve Haynie, Jim Aparo, Bill Oakley, John E. Workman Jr.

Okładka: Jim Aparo

Wydawca: DC Comics

Data wydania: 2016

Liczba stron: 208

Format: 175 x 267 mm

Oprawa: twarda

Druk: kolor

Cena: $29.99

[Suma głosów: 4, Średnia: 4.5]

Leave a Comment

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *