Przełamując niesmak
Przygoda Batmana z Hollywood przyjmuje kształt sinusoidy. Burton wystrzelił komiksową mitologię w stratosferę, by Schumacher stoczył ją na samo dno. Po 8 lat Mrocznego Rycerza z niebytu wyswobadza Nolan. Wtedy sądzono, że Warner wie co robi i będzie pielęgnować klejnot koronny swych aktów własności intelektualnych. Ale nawet przy tak dobrych warunkach udała się rzecz niemożliwa – zmarnowano potencjał Bena Afflecka, i jako aktora i jako reżysera, degradując do współpracy z rzemieślniczym wyrobnikiem Zackiem Snyderem. Powstało pytanie – jak wyjść z tej sytuacji z twarzą? Wydawało się, że rozwiązaniem będzie tylko i wyłącznie radykalna reaktywacja przy świadomości, że potencjalne, konwergentne uniwersum musi się osadzać na solidnych fundamentach. Solidnym filmie, który będzie się trzymać kupy jako autonomiczny twór. Czy to się udało? Jako malkontent współczesnych trendów i klimatu przemysłu filmowego muszę powiedzieć, że w obecnej atmosferze udało się Mattowi Reevesowi zachować tarczę, nawet jeśli jest nieco pokiereszowana.
Warner i Reeves zaserwowali fanom dokładnie to, co chcieli, nie zapominając o współczesnych trendach obowiązujących w dzisiejszej popkulturze. Nie od dzisiaj wiadomo, że siła filmów Batmana polega na czerpaniu (kradzieży?) wzorców z klasyki amerykańskiej kultury popularnej, jak i odzwierciedlaniu współczesnych problemów społecznych na zasadzie satyry aparatów władzy, kontroli i systemów penitencjarnych. Reżyser satysfakcjonującej trylogii „Planety Małp” doskonale to rozumiał, ale jednocześnie był świadom odejścia zachodniego audytorium od komiksów superbohaterskich. Wielu nie zdaje sobie sprawy nadal, ze w Ameryce czytelnicy komiksów wolą japońskie mangi, gdzie znajduje się obecnie elain vital myślenia o dzisiejszym świecie, popularyzowania idei którymi żyje młodzież.
Mając to na uwadzie nie dziwi absolutnie, że Robert Pattison jako Batman to miks L z Death Note oraz fana Nirvany z zbyt dużym kapitałem na koncie bankowym. Powiedzmy to wprost i otwarcie – Akt pierwszy i drugi filmu to doskonały portret człowieka owładniętego żądzą zemsty, która zżera go od środka. Reeves kupił mnie portretowaniem Mrocznego Rycerza niczym Rorschacha z „Watchmenów”. To naprawdę jest facet, który totalnie oszalał na punkcie swojej krucjaty i odcina się od ludzi. Widzi tylko swoje powołanie i kierowany jest pozostawieniem spuścizny, bojąc się gdzieś w głębi swojej podświadomości że nie dorówna ideałowi zbyt doskonałego ojca, lekarza który na chwilę rpzed tragiczną śmiercią startował w wyborach na burmistrza. Jak się jednak okaże, na portrecie ojca zaczynają ukazywać się skazy, odkrywane powoli przez psychopatę nękającego najważniejsze osoby w łańcuchu pokarmowy urbanistycznego molocha. Tym poparańcem jest Riddler, nie przypominający żadnej inkarnacji która do tej pory była ukazywana w komiksach, filmach, animacji czy (wreszcie) grach.
Nie zapominajmy przy tym, że to film tworzony w klimacie progresywizmu, poprawności politycznej i słusznego wypośrodkowania akcentów. Batman, choć jest rasowym detektywem z aparycją wampira nękanego syndromem hikikomori, to jak na swoją siłę rażenia jest dużo bardziej smutny, melancholijny, momentami nawet płaczliwy niż poprzednie inkarnacje. Kiedy trzeba da po gębie (a jak już daje to wierzcie mi, włącza się tryb berserka), ale czuć że pod ochroniaczami i wytrzymałym kevlarem skrywa się nieukochane dziecko zamartwiające się i dobijające poczuciem winy za stratą rodziców.
Ale skoro jest progresywizm to są także zasady rasowe. Jestem podobnego zdania co Piotr Zaremba który napisał ostatnio przy okazji „Śmierci na nilu”, że dokonując korekt rasowych w obsadzie drugoplanowej, popkultura de facto oczyszcza białą cywilizację z wszelkiej odpowiedzialności. Z okazji fuzji pomiędzy Warnerem a AT&T trzeba była zaakcentować zwalanie pomników suprematystów oraz fałsz aksjologiczny. Rzecz jasna afroamerykańska burmistrz Gotham jest postacią niemalże świętej wybawczyni – przeżyje nawet kulkę od zamachowca (jak? Tego niestety się już nie dowiemy). Na obecnym etapie parytetu kulturowego bohater o czarnym usposobieniu skóry po prostu nie może być kimś nikczemnym. Za to zawsze strzela do niego biały suprematysta, mający cechy incela zgadującego się podobnymi samotnika w mediach społecznościowych. Świat staje się od razu prostszy. Wiemy, kto zły być nie może. A przez kogo rzeczywistości się komplikuje i kto powinien jak najszybciej trafić do wariatkowa.
Na szczęście akcenty ponowoczesności są na tyle wyważone, że koniec końców nie irytują swoim moralizatorstwem. Tym czym „The Batman” jest na pewno to produkcją realizującą w sposób doskonały zasady kryminalnego dreszczowca, czerpiąc od najlepszych przykładów. Jak sam Michael Uslan podkreślił, głównymi krynicami na polu kreatywnym są filmy „Milczenie owiec”, „Chinatown”, „Podejrzani” oraz „Zodiac”. Odczuwa się w filmie ducha tych produkcji a sam Reeves robi remiks na swoich zasadach, zastanawiając się, jak poszczególne tonacji by współgrały z bogatą znaczeniowo mitologią Batmana.
Czy zachował ducha własnego podejścia reżysera? Niektórzy zarzucą tutaj twórcy, ze małpuje raz Finchera, raz Polańskiego. Na tym etapie jednak jestem w stanie to wybaczyć albowiem producentom i reżyserowi udało się idealnie zgrać utalentowanych scenografów, kosmografów i operatora do stworzenia pięknego, ponurego świata domów z betonu, w których nie ma wolnej miłości. Melancholia Gotham, w którym tylko pojedynce jednostki walczą z postępującą apatią, została należycie uchwycona. Oglądanie tego filmu do momentu przeszarżowanego scenariuszowo trzeciego aktu to przyjemność sama sobie, a doświadczanie finału nie zawiera w sobie tak dużych mielizn, które spowodowałyby obniżenie oceny końcowej.
The Batman to opowieść o człowieku mieszkającym w wysokiej wiezy otoczonej fosą, z której to wieży postępowo wychodzi i stara się na nowo mieć nadzieję. Absurd noszenia kombinezonu nietoperza ściera się z obłędem szarej masy zgadującej się w Internecie, nienawidzącej klasy wyższej i mającej za złe libertarianom i liberałom odrzucenie opieki nad ludźmi pracy. To także początek całego uniwersum, z którego wyklują się filmy, seriale i Bóg jeden raczy wiedzieć, co jeszcze. Sceny końcowe zapowiadające Bat-verse są sztampowe i noszą ciężar standardów MCU ale taka już jest licentia poetica dzisiejszego kina jako contentu. Pomimo tych ułomności muszę jednak przyznać, że kontakt z Battisonem i Paulem Dano nie był stratą czasu. To świetna zabawa dla tych, którzy wyczekiwali mrocznego, ponurego mściciela z Gotham. Oby Reeves nas zadziwił w realizowaniu adaptacji „No Man’s Land” i „War Games” w kolejnych produkcjach. Aż się prosi o przeniesienie na tę kanwę tonacji z „Bruce Wayne: Murderer/Fugitive”, co niejako zapowiada motyw muzyczny nawiązujący do Marszu Imperialnego jak i podziękowania kierowane w stronę Eda Brubakera, notabene głównego kierownika najnowszego serialu animowanego Bruce’a Timma o Batmanie dla HBO MAX.
Bat-verse Begins.
Ocena: 7,5/10
Michał Chudoliński (ur. 1988) – krytyk komiksowy i filmowy. Prowadzi zajęcia z zakresu amerykańskiej kultury masowej, ze szczególnym uwzględnieniem komiksów w Collegium Civitas i Warszawskiej Szkole Filmowej (Mitologia Batmana a kryminologia, Dziennikarstwo komiksowe, Kanon komiksu). Pomysłodawca i redaktor prowadzący bloga „Gotham w deszczu”. Współpracował z „Polityką”, „2+3D”, „Nową Fantastyką”, „Czasem Fantastyki”, Polskim Radiem oraz magazynem „Charaktery”. Obecnie pracuje w AKFiS TVP. Polski korespondent ogólnoświatowego magazynu „The Comics Journal”. Współzałożyciel i członek rady nadzorczej Polskiej Fundacji Fantastyki Naukowej.
Dziękujemy Warner Bros Polska oraz Cinema City za możliwość uczestnictwa w pokazie prasowym przy użyciu technologii IMAX.
Tytuł: The Batman
Reżyseria: Matt Reeves
Scenariusz: Matt Reeves, Peter Craig
Obsada:
Robert Pattinson
Zoë Kravitz
Paul Dano
Andy Serkis
Colin Farrell
Jeffrey Wright
Jayme Lawson
Peter Sarsgaard
Zdjęcia: Greig Fraser
Muzyka: Michael Giacchino
Montaż: William Hoy, Tyler Nelson
Scenografia: James Chinlund, James Lewis
Kostiumy: Jacqueline Durran
Czas trwania: 175 minut