„Zły” Tyrmanda był ze mną, jak długo pamiętam. Niewiele jeszcze wiedziałem o literaturze, a już dziwiłem się niezwykłej konstrukcji tej powieści, inwokacjom i homeryckim porównaniom, których nie potrafiłem nawet nazwać. Dopiero gdy z ucznia stałem się w przyszłym zawodzie czeladnikiem, czyli gdzieś na przełomie podstawówki i liceum, zacząłem w pełni, świadomie doceniać mistrzostwo, z jakim Tyrmand połączył w jedno klasyczną literaturę wysoką – i najwyższą – z godną podziwu prostotą popliteratury: kryminału przyprawionego noir i bardzo nowoczesnej sensacji.
Wcześnie nauczyłem się rozumieć kryminał we wszystkich jego odmianach, podobnie sensację, ale nigdy nie byłem szczególnym fanem komiksu. I choć jako literaturoznawca i historyk sztuki z wykształcenia umiem docenić jego jakość, komiksowe „superbohaterstwo” nigdy mnie nie fascynowało. A jeśli interesuje dziś, to w stopniu ograniczonym, a mianowicie wtedy, gdy objawia się w literaturze… Przede wszystkim w literaturze wyprzedzającej ten skądinąd fascynujący fabularny wynalazek.
Jak bardzo chwalimy co cudze: noir i „superbohaterstwo”, a swego nie znamy, uświadomiłem sobie, gdy pojawiła się kolejna krótka moda na „Złego”. Gdy wydano go ponownie, także w ebooku, odsłonięto mural, pojawiły się plotki o filmie, a „Gotham w deszczu” zamówił u mnie odpowiedni materiał.
Podczas pisania go z siłą końskiego kopnięcia uderzyło mnie, że w oku cyklonu – zwycięskiej siermiężnej „komuny” tak silnej, że mogła pozwolić sobie nawet na odwilże – już w 1956 roku dostaliśmy literacki „pop” najwyższej jakości, jakiego inni mogą nam tylko zazdrościć. I że nawet dziś, kiedy teoretycznie nie ma po temu żadnych przeszkód, nadal nie potrafimy go wykorzystać.
Polegując – z konieczność zdrowotnej – na brzuchu z zamkniętymi oczami, wyobrażałem sobie, jak można by tego dokonać. I pewnego dnia, gdy wprost z łóżka siadłem do komputera, żeby w coś pograć (czytać nie mogłem, więc nie mogłem pracować), ku własnemu zaskoczeniu zapisałem od jednego rzutu… „pomysł na film” oddający, mam wrażenie, sprawiedliwość „Złemu” i jego autorowi. A jednocześnie uwspółcześniony do gustów dzisiejszego „konsumenta popkultury” przez oparcie go na sprawdzonej, prostej formule. I otwierający drogę kontynuacjom. Bo nieprawdą jest, co napisałem: „Henryk Nowak zrobił swoje, Henryk Nowak może odejść… i odchodzi”. Nie, Henryk Nowak ma jeszcze sporo do zrobienia.
„Zły”
Na podstawie powieści Leopolda Tyrmanda.
Krzysztof Sokołowski
1.
Na pustym ekranie słowa pojawiają się niczym na monitorze komputera. Towarzyszy im stuk maszyny do pisania, wyraźny jak kiedyś w czołówkach ”Kadru”.
„Mojemu rodzinnemu miastu – Warszawie”.
2.
Pod napisy czołowe wystukiwane na maszynie szybki montaż czarno-białych migawek: przedwojenna rozrywkowa Warszawa, wycie stukasów, wybuchy, panika, standardowe sceny bohaterstwa, Mały Sabotaż i Powstanie, ale także chaotycznie z nimi zmieszane bachiczno-pijackie sceny ze spelun, Niemcy w tandetnych burdelach, handel z okupantem. Wykonywanie wyroków „W imieniu Polski Podziemnej za donosicielstwo… za wydanie Żydów… za zdradę…”. W scenach spelun – burdeli – pijaństwa – kurestwa – przewija się postać młodego, potężnego mężczyzny o rzucającej się w oczy prymitywnej „chłopskiej” urodzie: podczas uprawiania zwierzęcego seksu, katującego prostytutki, chlejącego czerwoną kartkę wprost z butelek, a przede wszystkim liczącego papierowe pieniądze i złote monety. Ma być widać, że nie jest klientem, tylko kręci lody.
To wojna od drugiej strony: demoralizującej, odczłowieczającej. Deheroizacja.
Widok oceanu ruin.
Ściemnienie.
UWAGA: dźwięki naturalne, ale tak podbite i zniekształcane, by huk, brzęk, krzyki, wyszczekiwane rozkazy układały się niemal w muzykę.
3.
Cięcie do najazdu na mural Złego przy Placu Trzech Krzyży dzisiaj. Światło jak o zachodzie, tajemnicze, niesamowite, orgia barw, na początku widać fragmenty nowoczesnej architektury, której w okolicy pełno. Światło ciemnieje w miarę, jak twarz Złego rośnie w kadrze. W końcu widać tylko niesamowite białe oczy, świecące jak latarnia.
W absolutnej ciszy rozlega się coraz głośniejszy stuk kół pociągu. W jego rytmie, jak poprzednio maszyny do pisania, pojawia się tytuł „ZŁY”.
Ściemnienie.
4.
Rytmiczny stuk kół pociągu, rozjaśnienie na wnętrze wagonu kolejki podmiejskiej z epoki. POV kolejarza Siupki nieco z góry, z półki pod sufitem. Odgłosy libacji słyszane jak przez kogoś jeszcze pijanego, a już na kacu: donośne, zniekształcone, drażniące. Obraz też powinien być zniekształcony, jak widziany przez pijaka. Jedyne, co widać wyraźniej, to męska twarz o uderzającej chłopskiej urodzie (Buchowicz).
Najohydniejsze przekleństwa, brzęk szkła.
BUCHOWICZ
(niskim rozkazującym głosem, bez śladu pijackiego bełkotu)
– Ty zobacz, ale cizia! Bierz ją, co ma życie tracić przez te pół człowieka?!
Od ławki odrywa się nieokreślony kształt jak cień. Plama czerni, zaledwie rozpoznawalna sylwetka: niewysoka, niegruba, nieznaczna. Siupka wiedzie za nią rozlatanym spojrzeniem pijaka. Zahacza wzrokiem o postać stojącego o kuli mężczyzny pozbawionego lewej nogi (podwinięta, spięta agrafką nogawka starych wojskowych spodni) i lewej ręki (podwinięty, spięty agrafką lewy rękaw równie jak spodnie wystrzępionego płaszcza). Uderza schludność stroju, baretka orderu w klapie, ale przede wszystkim kalectwo i blizny, zniekształcające lewą połowę twarzy, która pozostaje przy tym uderzająco, po męsku, piękna. Mężczyzna stoi w przejściu wagonu obok ławek, opierając się na kuli. Twarz ma kamienną, ani śladu strachu. Zasłania sobą uderzającą w niechlujnych szarościach zaniedbanego wagonu plamę doskonale dobranych jesiennych kolorów. Zasłania kobietę.
Plama czerni o kształcie mężczyzny powoli ogarnia kalekę jak dym czy mgła o ludzkich kształtach. Odbywa się żałosna parodia bójki. Kaleka dziwnie zręcznie zasłania się widoczną w migawkach kulą przed czymś, w czym domyślamy się ciosów plamy cienia, ale niemal natychmiast pada. Wzrok Siupki rozmywa się, a kiedy znów (prawie) skupia, widzimy mężczyznę wleczonego po podłodze pociągu w stronę drzwi wagonu, piękna twarz pozostaje sztucznie nieruchoma, mężczyzna ma szeroko otwarte, świadome czarne oczy.
WRZASKI:
– No już, niech się nie męczy! Warszawy nie odbuduje, tylko powietrze kradnie! Won bumelanta!
Rozlega się przeraźliwy gwizd pociągu, łoskot kół ogłusza, to otwarte zostały drzwi wagonu. Siupka nie widzi plamy czerni, tylko niknące nogi, nogawki spodni i czyste, znoszone wojskowe buty. Huk pociągu nabiera surrealistycznego wręcz brzmienia, pociąg wpada na stację. Przez hałas i huk przebija się rozpaczliwy kobiecy krzyk jak wycie upiora.
BUCHOWICZ:
– Chodu, chłopaki!
Plama cienia pojawia się w przejściu. Zamazany po pijaku wzrok Siupki nadal nie jest w stanie nadać jej zdefiniowanego kształtu, chociaż widziane od tyłu postaci tłoczącej się w przejściu, uciekającej z wagonu bandy Buchowicza widać ostro. Z czarnej mgły momentalnie rozbłyskują dwa punkty w miejscu, gdzie człowiek ma głowę.
Oczy.
Świecą jak białe latarnie.
5.
Warszawa drugiej połowy lat 1950-tych. Plac Trzech Krzyży. Zmrok. Pada gęsty, mokry śnieg, tu i tam leżą jego brzydkie poczerniałe, zgarnięte na bok kupki. W ciemności widać ruiny, ale i ustawione porządnie pryzmy cegły rozbiórkowej, jakieś porzucone drewniane drabiny – dowody, że toczy się odbudowa. Nie ma już morza ruin jak z czołówki.
Jest obrzydliwie, ślisko, ludzie snują się powoli, stawiają ostrożne kroki.
Chodnikiem idzie szybkim krokiem jakże różna od tłumu zgrabna, niewysoka dziewczyna (Marta), odbija strojem od przygnębiającego tła. Plama koloru w brudnych szarościach. Kiedy mija kiosk Ruchu, potrąca ją jeden z trzech idących razem, a raczej zataczających się w zgodnym rytmie, niechlujnych pijanych łobuzów. Marta ślizga się, uderza w kiosk, gubi torebkę. Z otwartej torebki wypadają lekarstwa, buteleczka rozbija się, papierowe torebki momentalnie rozpuszczają w kałuży.
MARTA
(oszołomiona):
– O Boże, kolejka u lekarza, kolejka w aptece, mama cierpi… wszystko od nowa… co ja zrobię, co zrobię…
ŁOBUZ 1 (na widok jej urody):
– He, he, he, to nic, to się umyje, oczyści…
Jeden z ŁOBUZÓW udając, że chce jej pomóc, łapie MARTĘ, przyciąga do siebie. Dziewczyna broni się, szarpie, krzyczy.
MARTA
– Co pan… o Boże… ja pana… pomocy!
ŁOBUZ 2
(syczy)
– Cisza, laleczko, złość piękności szkodzi.
W okienku kiosku Ruchu pojawia się fragment głowy starszego mężczyzny (Kalodont). W oczy rzucają się przede wszystkich charakterystyczne bujne siwe wąsy. Głowa niknie, ustępuje miejsca dłoni wymachującej ciężką laską.
KALODONT (z głębi kiosku, omal nie trafił Marty laską):
– Spokoju z wami nie ma… pijacy… bandyci… ta pani… ja wam zaraz… Milicja! Milicjaaa…!
Wokół kiosku Ruchu rośnie tłumek gapiów, poruszonych, skonsternowanych, przestraszonych, ale zdezorientowanych, biernych. Pijacy szarpią Martę, tylko Kalodont wyskakuje z kiosku, żeby pospieszyć jej z pomocą. Ma siwe włosy, niemal karykaturalne, jak u Paderewskiego.
Jeden z łobuzów robi krok w stronę Kalodonta.
ŁOBUZ 3
– Dziadziu, szanuj zdrowie, żeby ci się zaraz nie skończyło. Stul pysk…
Starszy kioskarz dzielnie macha laską. Od kiosku odrywa się ciemna plama identyczna z plamą w pociągu i jak ona nieokreślona, ledwie widoczna, upiorna, bo czarniejsze od ciemnego brudnego miejskiego wieczora. Przesłania Kalodonta, wydaje się płynąć w powietrzu w stronę najbliższego łobuza. Ogarnia go jak opar. Grożący Kalodontowi łobuz rzęzi głośno, pada. Dwaj pozostali rzucają mu się na pomoc. Poryw wiatru zwiewa padający mokry śnieg na kamerę. Widać tylko niewyraźny tłumek w tle, okrzyki strachu, potem chrapanie, jęki, krótkie krzyki bólu. Drugi pijak rzuca się do bójki, pada, pada i trzeci pociągając za sobą Martę, którą cały czas usiłował do siebie przytulić. Wraz z wodą z rozpuszczonego śniegu do rynsztoka spływa strużka krwi. Krwią przesiąka pastelowy płaszcz Marty, wygląda to równie ohydnie co brutalnie.
Ukazuje się bardzo biała drobna męska dłoń, mocna, lecz dziwnie kształtna. Chwyta Martę za ramię, pomaga jej wstać. Na palcu ma złoty pierścień z krwistoczerwonym kamieniem.
Marta prostuje się, chwieje, podnosi głowę. Przed sobą widzi tylko jakby wiszące w czerni białe oczy płonące jak latarnie.
Zaczyna krzyczeć.
Tłem jej krzyku jest narastające wycie syreny milicyjnego radiowozu.
6.
Szpital. Na biurku pielęgniarki dyżurnej dzwoni telefon. Pielęgniarka podnosi słuchawkę. Wciska przycisk. Rozlega się alarm. Po chwili słychać stłumiony warkot silnika karetki.
Przechodząca korytarzem młoda fertyczna pielęgniarka zwraca się do pielęgniarki dyżurnej.
MŁODA PIELĘGNIARKA
– Kto dziś na dyżurze?
PIELĘGNIARKA DYŻURNA
– Doktor Halski, jak zwykle.
Fertyczna pielęgniarka uśmiecha się z rozmarzeniem.
W końcu korytarza ukazuje się mężczyzna średniego wzrostu i budowy, wyglądający na dandysa z epoki, ale bez przesady. Ubrany jest nieco przesadnie wyzywająco, ale i elegancko, stylowo. Jedyne, co naprawdę rzuca się w oczy, to białe skarpetki. W biegu naciąga fartuch na marynarkę. To doktor Halski.
HALSKI (z miłym uśmiechem):
– Co tym razem, siostro?
PIELĘGNIARKA DYŻURNA
– Komisariat na Wiejskiej. Pobicie. Rany szarpane twarzy i szyi, krwotok.
Halski poważnieje. Podnosi słuchawkę telefonu z dyżurki, wykręca z pamięci numer.
HALSKI:
– Z redaktorem Kolanko, tylko szybko prosz… Edwin? Jedź na Wiejską… tak, na komisariat…, tak, znowu…
Biegnie do karetki.
Komisariat milicji. Ponure, zaniedbane pomieszczenie, niechlujne jak barak; biurko, za biurkiem siedzi niechlujny brzuchaty milicjant w za ciasnym mundurze, taka trochę karykatura. Na ławce leży nieruchomo pobity, dwaj pozostali łobuzi siedzą na krzesłach, wszyscy prowizorycznie opatrzeni, plastry i bandaże przesiąkają krwią. Jest tu też Marta, przestraszona, ale w brudnym od błota i krwi płaszczu nadal w jakiś sposób urocza, przyciągająca uwagę. Jest siwy starzec o bujnych włosach, Kalodont, bardzo sprawny jak na swój wiek, schludny i bojowy, chodzący niecierpliwie od ściany do ściany, oraz kilkoro zastraszonych „zwykłych szarych obywateli” w przysłowiowych jesionkach w jodełkę, przemoczonych, skulonych i w sumie żałosnych. Jest także doktor Halski w czyściuteńkim, białym fartuchu i białych skarpetkach, w towarzystwie starszej surowej pielęgniarki. Od drzwi wejściowych tej scenie przygląda się jasny, rudawy blondyn z niewielkim brzuszkiem smakosza, w niedbałym, lecz widocznie drogim stroju (Edwin Kolanko). Pali papierosa.
Jeden ze „zwykłych szarych obywateli” stoi przed rozchwianym tanim biurkiem. Sierżant milicji stuka dwoma palcami w klawisze maszyny do pisania, z twarzą skrzywioną z intelektualnego wysiłku. Chaos rozmów punktowany nieczęstym stukiem klawiszy.
Halski okręca bandaż zasłaniający lewy policzek jednego z siedzących łobuzów, bezceremonialnie zrywa plaster. Łobuz jęczy.
MILICJANT
– Spokojnie, obywatele, wszystkich przesłuchamy na okoliczność…
PIELĘGNIARKA
– Jaki delikatny…
HALSKI:
– Siostro, tężec, dezynfekcja, opatrunek…
MARTA:
– Co mam zrobić… mama…
Halski podnosi wzrok znad rannego, patrzy na nią bardzo poważnie. Kolanko też patrzy na Martę, a w oczach ma „ten błysk”. „Szary obywatel” do milicjanta.
SZARY OBYWATEL 1
– Ja tam nic nie wiem… nie widziałem… proszę… rano do pracy…
SZARY OBYWATEL 2
(z offu)
– Ta milicja… ileż można czekać…
SIERŻANT MILICJI
(do siebie, wtórując pisaniu)
– Pokrzywdzony…
KALODONT
(nie wytrzymuje)
– Pokrzywdzony! Pokrzywdzony? Ja bym tych pokrzywdzonych…
Macha groźnie laską, co w pokoiku komisariatu sprawia komiczne wrażenie. Ktoś odskakuje, ktoś się uchyla, na wszelki wpadek.
SIERŻANT MILICJI:
– Spokój, obywatelu, czekajcie kolejki!
MARTA:
– Mama się martwi… jest chora… lekarstwa…
Doktor Halski, badający rannego, na te słowa nieruchomieje na króciutką chwilę, ale to jego jedyna reakcja. Mówi do siebie.
HALSKI
(do siebie)
– Tak… to samo…
Kolanko patrzy na niego uważnie.
SIERŻANT MILICJI
(usłyszał słowa doktora, jest zirytowany)
– Jakie „to samo”, jakie „to samo”. Panienkę poproszę, obywatele są wolni.
Kalodont protestuje, chce się wygadać.
KALODONT
– Ale te łobuzy…
SIERŻANT MILICJI
– Obywatel też jest wolny. Panienkę poproszę.
Marta legitymuje się, zeznaje. Milicjant pracowicie stuka w klawisze maszyny.
MARTA
– Ja nie wiem… szłam z apteki… na przystanek. Ja się spieszę… mama chora. Może wpadłam na któregoś z tych panów… w pośpiechu… nie wiem… ale przeprosiłam. – Opanowuje się. – Jeden złapał mnie mocno, szarpał i klął. I wtedy… – Zacina się.
Gruboskórny, niechlujny milicjant patrzy na nią z ojcowską troską.
SIERŻANT MILICJI:
– Co „wtedy”, panienko?
MARTA
– …no właśnie nie wiem, wiatr powiał mi śniegiem w oczy, ale zobaczyłam coś… kogoś… czarne… a potem oni tak okropnie rzęzili, on pomógł mi wstać… miał takie straszne, takie białe oczy… oczy jak płonące latarnie…
Jej słowa są tak sugestywne, że na moment wszyscy martwieją, nieruchomieją, na komisariacie narasta atmosfera grozy. Na twarzach łobuzów widać strach, nawet ten leżący siada nagle z szeroko otwartymi oczami, jak przebudzony z koszmaru orientujący się, że po przebudzeniu koszmar trwa.
MARTA
(kończy cicho)
– … i na palcu pierścień z kamieniem jak krew…
Milczenie. Milicjant rozładowuje nastrój grozy.
SIERŻANT MILICJI
– No to tego już nie zaprotokołujemy. Marta Majewska… taaak… miejsce pracy: Muzeum Narodowe, taaak.. obywatelka napadnięta… popchnięta, przewrócona… taaak… nie widziała… nie pamięta… taaak…
Oddaje Marcie dowód, z którego spisywał dane.
SIERŻANT MILICJI
– Panienka jest wolna.
HALSKI:
– Odwiozę panią do domu, pani Marto. Tu zaraz czeka karetka.
KOLANKO
(niemal jednocześnie z Halskim, jak duet)
– Może taksóweczkę…
HALSKI
– Co dolega mamie?
MARTA
– Wątroba i woreczek żółciowy.
HALSKI:
– Nie mam przy sobie recept, ale jutro chętnie wypiszę mamie wszystko, czym współczesna medycyna leczy wątrobę i woreczek żółciowy.
Marta patrzy na doktora z wdzięcznością, ale też jak kobieta na mężczyznę, którego uznaje za interesującego.
MARTA
(do Halskiego)
– Jeśli mogłabym skorzystać…
Kolanko uśmiecha się ledwie widocznie, ale niewątpliwie cynicznie.
SIERŻANT MILICJI
(tonem nieznoszącym sprzeciwu)
– Panowie zostają.
HALSKI
(do Marty)
– Proszę zaczekać w karetce, to potrwa tylko chwilę. Siostra pójdzie z panią.
Starsza pielęgniarka też uśmiecha się cynicznie.
Komisariat. Milicjant za biurkiem, Halski, Kolanko i trzech łobuzów.
SIERŻANT MILICJI
(do Halskiego).
– A teraz słucham. Co „to samo”?
HALSKI
– Widzi pan, ja mam dyżur za dyżurem, ta grypa… No to jeżdżę. W tę pogodę nie powinno nic być, ludzie siedzą w domach, może jakaś skręcona noga. A tymczasem na sześć dyżurów miałem cztery wezwania. Zawsze takie same. Pobicie, cios w szczękę, fachowy bokserski podbródkowy, piekielnie mocny. I połamane żebra… od uderzenia… przez to ciepłe ubranie… Rany od ciosu pięścią w podbródek, krwotok, to jest delikatna okolica. I ofiary zawsze takie same, młodzi pijacy wszczynający rozróbę, kilku na jednego, na kobietę, na słabszego. A napastnika nikt nie widział, nie opisze. No więc zainteresowałem się, rozumie pan, od dziecka zaczytywałem się Sherlockiem Holmesem, a to wyglądało na dzieło jednej osoby. Z kastetem. Duży pierścień też może być. A z tym panem – wskazuje Kolankę – znamy się ze szkoły, to…
SIERŻANT MILICJI
(przerywa Halskiemu)
– Redaktor Kolanko z Expressu Wieczornego. Znamy się, znamy. Pisywał o milicji..
Kolanko krzywi się boleśnie.
SIERŻANT MILICJI
– Ale tego też nie zaprotokołujemy. Doskonale, panowie są wolni… redaktor niestety też. Panie doktorze, co z nimi? – Wskazuje łobuzów.
HALSKI
– Tych dwóch można puścić do domu. Trzeci, co leżał, do żłobka. Nic mu nie jest, nie stracił przytomności tylko zasnął.
(do Kolanki)
– Odezwę się.
Wychodzi, Kolanko za nim. Milicjant podnosi słuchawkę telefonu. Wykręca numer, krótki.
SIERŻANT MILICJI
– Melduje się sierżant Maciejak. Panie poruczniku, coś mam. Przyjadę zaraz po służbie.
Słucha, zapisuje coś, odkłada słuchawkę.
(do łobuzów)
– Dowodziki proszę.
UWAGI:
Powyżej ukazano sposób wprowadzenia w filmową adaptację powieści „Zły” Leopolda Tyrmanda z 1956 roku. Scenerią jest Warszawa z epoki, bez Warszawy tej powieści by nie było. Jest to Warszawa widziana in statu nascendi. To, co było, nie istnieje – proces zniszczenia i degeneracji ukazują wstępne migawki wojenne – a w miejsce tego, co było, rodzi się coś nowego. Najbujniej zawsze rozrastają się chwasty, czyli banda Buchowicza (później prezesa Merynosa). Ale, wprawdzie z opóźnieniem, lecz jednak, rodzi się też opór wobec bandyterki. Opierają się jej przede wszystkim „niezwykli zwykli ludzie”, a źródłem ich siły i woli oporu jest ZŁY, postać na wpół mityczna, superbohaterska, tajemnicza, nieokreślona, nie do rozpoznania i identyfikacji, występująca jako czarna plama, świecące białe oczy i blada szczupła wąska dłoń z pierścieniem o czerwonym oku. Nawet na końcu, schwytany i osądzony, ZŁY pozostanie dla widza enigmą.
ZŁY musi wywodzić się z mitu i pozostać mitem. W filmie ukazany zostanie motyw, jakimi się kieruje w walce z bandytyzmem, ale to jest motyw egoistyczny: wyrzuty sumienia po morderstwie. Nawróconemu bandycie, geniuszowi bójki, wymiar mityczny nadaje przekonanie „zwykłych szarych obywateli”, że „kiedyś spokój zapanuje w tym mieście”.
W ukazanym wstępie akcja filmu ma rozwijać się dwutorowo i być skupiona na dwóch postaciach kobiecych i dwóch trójkątach miłosnych.
Podstawą trójkąta tragicznego jest postać Olimpii Szuwar, kobiety dojrzałej i pięknej, wybitnie inteligentnej, „z głową do interesów”. Buchowicz/Merynosa jest w niej autentycznie, romantycznie zakochany, utrzymuje z nią bliskie kontakty, spędza noce w jej luksusowym mieszkanku nad sklepem z galanterią plastikową w na pół zrujnowanej kamienicy. Olimpia zna wszystkie interesy Buchowicza, jest frontmanką i legalnym fragmentem jego bandyckiego imperium. Jest jednak także kobietą wyrafinowaną, a on, choć bogaty i sprytny, pozostaje w gruncie rzeczy zaledwie bandytą, tyle że na wielką skalę.
Olimpia Szuwar zakochuje się w doktorze Halskim.
Podstawą trójkąta romantycznego – ze szczęśliwym zakończeniem – jest Marta Majewska, która jako pierwsza identyfikuje ZŁEGO. Marta kocha się ze wzajemnością w doktorze Halskim. Martę kocha ZŁY, ale Zły bardziej nienawidzi Buchowicza i bardziej pragnie dokonać zemsty, i załagodzić wyrzuty sumienia, niż posiąść Martę, co czyni go naturalnym sojusznikiem Halskiego, w którym tragicznie kocha się Olimpia. W ten sposób te dwa trójkąty są ze sobą nierozerwalnie związane. Jest to sytuacja dynamiczna, wybuchowa i tragiczna jak w greckiej tragedii.
W filmie przeplatają się dwa wątki.
Z jednej strony chaotyczny bandytyzm bandy Buchowicza ewoluuje w stronę powstania rodziny mafijnej i to musi być widoczne, trochę jak początki rodziny Corleone. Scenami kluczowymi w tym wątku są kolejne przestępstwa i rozboje „księgowane” w spółdzielczym sklepie Olimpii i afiliowanej przy nim spółdzielni produkcyjnej galanterii plastikowej „Woreczek” na wydziały: „rozbiórkowo-budowlany” („kup pan cegłę”), „rozrywkowy” (kinowe koniki i handel biletami na atrakcyjne imprezy), „transportowy” (spekulacje „kradzionymi” za zgodą właścicieli luksusowymi autami urzędników a ambasad) – tu należy trzymać się blisko książki. Przekrętem ostatecznym jest spekulacja biletami na mecz piłki nożnej Polska-Węgry, po którym „rodzina” Buchowicza ma zyskać władzę i szacunek. Mecz jest dla niej, pod względem skali, tym czym dla Michaela Corleone miał być zakup akcji „Immobiliare”.
Z drugiej strony sytuuje się wątek formowania się „drużyny do walki z Buchowiczem”, składającej się z doktora Halskiego jako mózgu, ogromnego łagodnego cukiernika Fryderyka Kompota, sprytnego genialnego kierowcy MPK Eugeniusza Śmigło, starego kioskarza, weterana podziemia, konstruktora ładunków wybuchowych Juliusza Kalodonta i… ZŁEGO, wokół którego się gromadzą. Drużynę jednoczy idea „spokoju w tym mieście”. Formuje się w scenach kluczowych bezpośrednio związanych ze scenami kluczowymi wątku pierwszego: zemsta łobuzów za pomoc okazaną Marcie i „niewyparzony jęzor” Kalodonta, w postaci próby spalenia kiosku na Palcu Trzech Krzyży, łączy starego z idącym mu na pomoc ZŁYM, autobusowa awantura pijanych członków bandy Buchowicza rodzi przyjaźń Śmigły i Kompota, próba zemsty bandytów za wyrzucenie ich z autobusu i pobicie przez nadludzko silnego, ale łagodnego jak baranek Kompota łączy ich obu ze ZŁYM, który jechał tym samym autobusem, a więc także z Kalodontem.
Halskiego z drużyną i ZŁYM łączy osoba Marty.
Oba wątki rozwiązują się w scenie tuż sprzed meczu piłki nożnej Polska-Węgry, pod stadionem. Jak w powieści Tyrmanda, nieudolne porwanie Marty pozwala „drużynie” wpaść na trop afery biletowej na mecz. W tłumie przed stadionem dochodzi do ostatecznego starcia ZŁEGO i Buchowicza. Buchowicz załamuje się i ucieka, jest już bardziej biznesmenem niż dawnym okrutnym bandytą. Geniusz kierowcy – Śmigły – sprawia, że goniący Warszawą luksusowego Humbera ZŁY dopada Buchowicza na placu budowy legendarnego Cedetu. ZŁY zabija Buchowicza gołymi rękami, po czym – pogodzony ze sobą – przyjmuje pokutę. Oddaje się bez walki w ręce przybyłej milicji.
W filmie przewidziano także miejsca na wątki poboczne: „legalną” walkę o „spokój w tym mieście” prowadzoną przez milicję, zawsze o krok z tyłu, i śledztwem dziennikarskim duetu Edwin Kolanko – Kuba Wirus. Kubie Wirusowi, dzięki kontaktom w podziemiu, uda się przeniknąć do bandy, zostanie jednak przypadkowo rozpoznany (jak w powieści) i zginie okrutną śmiercią. Będzie przykładem tego, jak nowa mafijna rodzina traktuje zdrajców. Analogicznie do słynnej ryby w „Ojcu Chrzestnym”: ryba to znak, że zdrajca spoczywa na dnie oceanu.
ZAKOŃCZENIE:
1
Nieruchoma czarna plama: sylwetka Złego, widoczna na szczycie rusztowań budowanego Cedetu, filmowana nieruchomą kamerą. Widać milicjantów z bronią gotową do strzału, wspinających się po rusztowaniach i wewnętrznych pochylniach, dopadających czarnej nieokreślonej, bezkształtnej plamy, stapiających się z nią. Grupa porusza się w stronę zejścia. Pod Cedetem stoją radiowozy z migającymi światłami, jest ich kilkanaście.
2
Łazienki, piękna wiosenna pogoda. Halski i Marta idą powoli, liżą lody w rożkach. Halski kopie kamyk. Ma na nogach eleganckie półbuty i… białe skarpetki.
MARTA
(kłótliwie)
– Przestań już.
HALSKI
(z łagodną cierpliwością)
– Co mam przestać?
MARTA
– Przestań kopać ten kamyk!
HALSKI
(przekornie)
– A dlaczego mam przestać kopać ten kamyk?
MARTA
– Bo mnie drażnisz.
HALSKI
(spokojnie)
– Przyzwyczajaj się. Całe życie będę cię drażnił. A zamierzam żyć bardzo długo, w końcu jestem lekarzem.
MARTA
(staje jak wryta)
– Co?
HALSKI
(ze swym charakterystycznym uroczym, zaraźliwym uśmiechem)
– Tylko mi nie mów, że po tym wszystkim nie wyjdziesz za mnie za mąż.
MARTA
(po chwili milczenia, jakby podejmowała decyzję)
– Nie wyjdę za ciebie za mąż.
HALSKI
(z obojętną ciekawością)
– A to dlaczego?
MARTA
– Bo kopiesz kamyk.
Halski zdecydowanie, mocno, wykopuje kamyk na trawnik.
HALSKI
– No to pierwszą małżeńską kłótnię mamy szczęśliwie za sobą.
Marta rzuca mu się w ramiona. Halski obejmuje ją jedną ręką, nad jej głową patrzy w dół. Rzuca loda w rożku, przytula ją mocno. Całują się długo, budząc rozbawione, życzliwe zaciekawienie innych spacerowiczów. Mija ich młody ksiądz w sutannie. Przystaje, patrzy na nich i po chwili czyni gest błogosławieństwa. Halski widział to kątem oka.
HALSKI
(żartobliwie)
– No to chyba jesteśmy już w niebie.
MARTA
(nic nie widziała, poważnie)
– Nie. Jesteśmy w Łazienkach. Jesteśmy w Warszawie.
Cięcie do
Współczesność. Małe, ale komfortowe mieszkanie, strzeżone osiedle, wysokie, umeblowane nieprzesadnie drogo, ale z niezwykłym smakiem: stylowe antyczne mebelki i drobiazgi, plus równie stylowa nowoczesność, na ścianach obrazy i dobre reprodukcje. Przy biurku, za którym siedzi bardzo starszy, ale nadal szalenie elegancki, „po domowemu”, mężczyzna w białych skarpetkach, w którym bez większego kłopotu można rozpoznać Halskiego. Przed nim piętrzy się stos zadrukowanego papieru. Na biurku widać też laptopa z zewnętrzną klawiaturą i podłączonym dużym monitorem.
Do pokoju wchodzi również starsza, szczupła kobieta o pięknych siwych włosach, Marta.
MARTA
– Kolację podano, panie doktorze. Pracuj, pracuj, a garb ci w końcu wyrośnie. To niezdrowo tak siedzieć przy komputerze, nikt tego pan doktorowi nie powiedział? I po co? Myślisz, że ktoś to będzie czytał?
HALSKI
– Już idę. Daj mi chwilę, Marto.
Marta wzrusza ramionami i wychodzi. Zbliżenie na ekrany i klawiaturę przed nimi. Na mniejszym, na niebieskim tle, widać okienko bazy danych.
Henryk Nowak
Data urodzenia: nieznana, prawdopodobnie ok. 1920 roku.
Wykształcenie: brak danych.
1954, za dwa morderstwa, kradzież i rozboje skazany na karę śmierci.
1957, kara złagodzona do dożywocia.
1982, zwolniony.
MIEJSCE POBYTU NIEZNANE.
Na drugim, większym ekranie otwarte jest okno edytora. U góry, pośrodku pulsuje napisane dużą czcionką ZŁY. Dłonie starego człowiek, z wyraźnie widocznymi żyłkami, pewnie uderzają w klawisze. Pod słowem ZŁY pojawia się napis: „Mojemu rodzinnemu miastu – Warszawie”.
K O N I E C
PS Owszem, doktor Halski wzorowany jest na postaci samego Leopolda Tyrmanda, jego specyficznej elegancji i poczuciu humoru. Uważam to za właściwy sposób uczczenia tego wybitnego pisarza, prekursora polskiej popliteratury, twórcy pierwszego polskiego superbohatera.
KRZYSZTOF SOKOŁOWSKI
Tłumacz, krytyk literacki, krytyk popkultury.
Ur. w 1955 roku.
Wykształcenie: mgr filologii polskiej, ukończone studia na Wydziale Historycznym UW, w Instytucie Historii Sztuki.
Pracował w: Muzeum literatury m.st. Warszawy, „Razem” i „Magazynie Razem”, ITI.
Od 1983 tłumacz literatury anglojęzycznej, wolny zawód.
Prowadzi blog: http://lapsuscalami.pl/
Współpracuje z blogiem „Gotham w Deszczu” https://www.gothamwdeszczu.com.pl/
Prowadzi dział literatury polskiej w Fenix Antologia http://fenix-antologia.pl/
Biogramy: https://pl.wikipedia.org/wiki/Krzysztof_Soko%C5%82owski_(t%C5%82umacz)
http://encyklopediafantastyki.pl/index.php/Krzysztof_Soko%C5%82owski