Niedźwiedzia przysługa.
W 1989 roku na jego pięćdziesiąte urodziny w hołdzie „zamaskowanemu mścicielowi” szlachetnemu „krzyżowcowi w pelerynce”, niezłomnemu pogromcy złoczyńców z Gotham City i okolic, Martin H. Greenberg stworzył antologię opowiadań „The Further Adventures of Batman”. Czternastu pisarzy i jedna pisarka napisało czternaście opowiadań (jedno z nich jest owocem współpracy małżeńskiej), mających przenieść wielkiego komiksowego bohatera w świat „prawdziwej literatury fantastycznej” i tym sposobem nobilitować go, a przynajmniej wzbogacić. W tym celu Greenberg – postać prawdziwie legendarna – akademik, współtwórca Sci-Fi Channel, który w latach 1974–2012 wydał prawie 1300 [sic!] antologii i zamówił ponad osiem tysięcy oryginalnych opowiadań, zwrócił się o teksty do najwybitniejszych twórców fantastyki. Nazwiska rzeczywiście przyprawiają o zawrót głowy: Isaac Asimov, Robert Silverberg (w duecie z żoną, dziennikarką i pisarką Karen Haber), Mike Resnick, Robert Sheckley, George Alec Effinger to przecież klasycy! Pozostali, William F. Nolan na przykład czy Ed Gorman, choć nie tak popularni, też nie wypadli sroce spod ogona.
Autorom nie postawiono żadnych szczególnych wymagań. Nie musieli wpisywać się w którąś z wielu „linii rozwojowych” Batmanwerse. Nie wiązały ich zasady tego uniwersum, nie obowiązywał żaden schemat, żaden narzucony model narracyjny, żadna linia fabularna. Hulaj dusza, piekła nie ma.
W 1990 roku do pary „Przygodom Batmana” Greenberg wydał „The Further Adventures of the Joker”. Autorów było tym razem dwadzieścioro dwoje, a opowiadań dwadzieścia. Niektóre nazwiska: Joe R. Lansdale, George Alec Effinger, Robert Sheckley czy Karen Haber powtarzają się po antologii „Batmanowskiej”, wśród nowych są gwiazdy, m.in. F. Paul Wilson (ten od „Twierdzy”), szacowny Edward Bryant (z Danem Simmonsem, nie mniej, ni więcej), Henry Slesar i Paul Witcover (z Elisabeth Hand).
Tak znany i doświadczony autor antologii, takie nazwiska na pokładzie, tak bogaty świat, z którego czerpać można obiema rękami, tak popularni bohaterowie, tak wielka tradycja… cóż, spyta ktoś, mogłoby pójść nie tak? Odpowiedź brzmi: wszystko. Zarówno „Batmanowska”, jak i „Jokerowska” antologie Greenberga są do tego stopnia nudne, że po uzupełniające serię „The Further Adventures of Batman vol. 2 Featuring the Penguin” i „The Further Adventures of Batman Vol. 3 Featuring Catwoman” nie chciało mi się już sięgnąć. W formie ebooków drzemią one na twardym dysku nieruszone i jeśli o mnie chodzi, będą tak drzemać na wieki wieków, niech im ziemia lekką będzie. Za dziwne uznać należy także to, że między pierwszą antologią opowiadań „o Batmanie” a drugą, opowiadań „o Jokerze” nie ma widocznej różnicy jakościowej. A przecież, nawet jeśli bohater „super dobry” ma prawo być nudny z samej natury rzeczy, bohater „super zły” z tej samej natury rzeczy powinien być co najmniej interesujący. A jednak nie. Nie w tym wypadku. Dlaczego? Dobre pytanie.
Ale po kolei.
Pierwsze, co odstręcza czytelnika od opowiadani obu antologii to kompletne lekceważenie reguł obowiązujących w tzw. rzeczywistości. To, że już w pierwszym opowiadaniu Roberta Sheckleya „Death of the Dreammaster” mamy do czynienia z hologramami biegającymi po mieście wśród tłumów przechodniów, z halucynacjami, które lekarz Bruce Wayne’a kompletnie lekceważy (każdemu może się zdarzyć, jesteś przepracowany) i planami superelektroniki, w których nikt oprócz Batmana (jemu wystarczył jeden rzut oka) nie rozpoznał modułu generującego wirusy (OK, niech będzie, jest rok 1989), wydaje się w konwencji superbohaterskiej do przyjęcia. Ale to, że akcje firmy produkującej cudowne bronie przykrajane do indywidualnych zamówień klienta (klientem jest m.in. rząd USA, a jednym z produktów interesuje się sam prezydent) można wykupić anonimowo, poza giełdą, już nie! Jest to przykład szczególnie dobitny, bo na tym drastycznym absurdzie opiera się cala fabuła, ale tylko przykład. W „The Joker’s War” z antologii, oczywiście, „Jokerowskiej” tego samego autora bohater przybywa do Niemiec w marcu 1940 roku, a esesman z kontroli celnej w Hamburgu chwali się przed nim, ekscentrycznym przybyszem w jego pełnym, kolorowym „umundurowaniu”: „W zeszłym miesiącu podbiliśmy Polskę!”. Czego nie usprawiedliwia nawet fakt, że historia przewag Jokera w czasie II wojny światowej, obrabowanie Watykanu, dowodzenie niemiecką armią, romans z piękną kobietą i ucieczka samolotem wprost z Europy do Ameryki Południowej okazuje się zaledwie cudownym snem.
Podobne kwiatki wyrastają dosłownie wszędzie. W drugim opowiadaniu antologii „o Jokerze”, „Definitive Therapy” F. Paula Wilsona, lekarza kurującego Jokera w Arkham nie niepokoi, że jego pacjent podczas sesji terapeutycznej może bez wysiłku, w ułamku sekundy oswobodzić się z więzów – trudne, lecz nie niemożliwe dla superprzestępcy – po czym w następnym ułamku sekundy z powrotem je zakłada, co jest już absolutnie niemożliwe (Houdini wydostawał się z kaftana bezpieczeństwa, lecz ani razu nie pokazał sztuczki polegającej na założeniu go z powrotem, bo jest ona niewykonalna). Ale nawet gdy uznamy to za akceptowalne i za akceptowalną uznamy zdolność Jokera do posiadania dowolnych przedmiotów według uznania – w sytuacji ściśle przestrzeganego odosobnienia – niemożliwe jest już, by genialny malarz, któremu spalono płótna na wystawie, nie rozpoznał, że to nie jego płótna spłonęły, lecz mniej udane dzieła pędzla Jokera, a zwłaszcza by nie rozpoznała tego policja i rzeczoznawcy, których niewątpliwie zatrudniłaby do zbadania sprawy firma ubezpieczająca wystawy muzealne. Czyżby autorzy zlekceważyli czytelnika? Uznali „komiksiarzy” za głupców, którym da się wcisnąć każdy kant? To oczywiście niemożliwe – nie ci autorzy, doskonale świadomi, że muszą chronić reputację, bo to na niej zarabiają. Więc może uznali, że to „konwencja komiksowa” dopuszcza takie nonsensy, że przynależą one do niej z dobrodziejstwem inwentarza?
Po drugie, czytelnika odstręcza klasyczna budowa większości opowiadań, irytująco przypominających tradycyjne szkolne wypracowania: jedna czwarta wstęp, jedna druga rozwinięcie, jedna czwarta zakończenie. Samo w sobie trudno uznać to za wadę dyskwalifikującą, choć fantastyka przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych zeszłego wieku potrafiła już z dobrym skutkiem grać narracją, w ten sposób nadając swym dziełom nowy wymiar i nowe znaczenia. Problem raczej w tym, że najprostsza forma „klasyczna” źle służy superbohaterstwu. W opowiadaniu Karen Haber i Roberta Silverberga („Batman in Nighttown”) opis walki karate zajmuje kilka stron: ten kopnął, tamten zablokował, ów uderzył, a Batman się przetoczył i poderwał na równe nogi. W porównaniu z tym, co możemy zobaczyć na komiksowej planszy dość to niezdarne. Ale jeszcze smutniejszy jest fakt, że tam, gdzie biegły autor próbuje urozmaicić narrację, nic z tego nie wynika. „Subway Jack” Joe R. Lansdale’a – mający formę zbliżoną do komiksowego scenariusza lekko, całkiem umiejętnie „podrasowaną” literacko – czyta się jak… scenariusz komiksowy i jest to przeżycie mniej więcej tak satysfakcjonujące, jak czytanie filmowego treatmentu zamiast oglądania filmu. Na tym banalnym tle wyróżnia się wyłącznie króciutkie opowiadanie Mike Resnicka „Neutral Ground”, będące w istocie hymnem na cześć wolnego rynku, niemające nic wspólnego z superbohaterstwem superbohaterów. Można byłoby zastąpić ich dowolnymi wrogami na zakupach, skutek byłby ten sam. Resnick powtarza zresztą swój „patent” w antologii „Jokerowskiej” w opowiadaniu „Museum Piece” – jest ono w istocie kilkoma kartami z muzealnej księgi inwentarzowej, w której opisano jokerowskie „cudowne zabawki” bez żadnych wyjaśnień i żadnego kontekstu. Być może intencją autora było zapalenie czytelniczej wyobraźni „na pych”? Osobiście uważam ten pomysł za chybiony. Szkolna „klasyka” formy razi szczególnie tam, gdzie, w drugiej antologii, autorzy nie ograniczyli się do opisów wybryków Jokera – jego przewrotnego okrucieństwa jest tak wiele i występuje w takim natężeniu, że w końcu przestaje wywierać wrażenie – lecz podjęli wysiłek uzasadnienia tegoż okrucieństwa poza standardowym: wpadł do kadzi chemikaliów, przeżył wstrząs i jest brzydki, a także uczłowieczenia bohatera. Robert M. McCammon („On a Beautiful Summer’s Day He Was”) opisał dzieciństwo Jokera – dziecka-sadysty w niezdrowej relacji z ojcem. Stuart M. Kaminsky („The Man Who Laughs”), który dał mu pracę w cyrku, otaczając go grupą zwykłych nieszczęśliwców, dziwaków, outsiderów, być może nawet uczłowieczyłby nam bohatera, gdyby tylko odrobinę się postarał. Max Allan Collins w „The Sound of One Hand Clapping” (bardzo lubię ten tytuł) kazał Jokerowi przeżyć kryzys wieku średniego objawiający się dokuczliwym brakiem… życiowej partnerki; nawiasem opowiadanie to jakimś dziwnym przypadkiem ukazało się w antologii „Batmanowskiej”. S. Tepper w „Someone Like You” każe zaś Jokerowi zakochać się na niewidzianego… i przeżyć wielkie rozczarowanie. Gdyby tej grupie opowiadań „mniej superbohaterskich” autorzy zechcieli nadać tempo, użyć suspensu, wciągnąć czytelnika w wykreowany świat, zamiast go odpychać, mogliby osiągnąć ciekawy efekt ożywienia szmacianych pacynek, kukiełek w teatrze lalek, gdzie wszystko, tylko pozornie różne, zawsze okazuje się takie same. Ale do
tego niestety nie doszło.
I jest wreszcie rzecz ostatnia, być może najsmutniejsza. Autorom, którzy doprawdy powinni wiedzieć lepiej, dano pełną swobodę wyobraźni, możność wykorzystania całego bogactwa „uniwersum Batmana”… a oni z tego nie skorzystali! Ich opowiadania mielą batmański banał… i więcej, czynią go znacznie bardziej banalnym. Ich batmańskie uniwersum jest jak dwuwymiarowe królestwo płaszczaków: Joker to odwrotność Batmana, przed którym znak „+” wymieniono na „-”, Batman zaś to odwrotność Jokera z plusem przed ksywką. Tańczy ta para rytualny menuet przy wtórze znanej do znudzenia muzyczki, a czytelnik najpierw dziwi się, potem irytuje, a na końcu ziewa i wyrzuca antologie przez okno, jedną po drugiej, bo regał nie jest przecież z gumy. A jednak nawet gdy już pozbędziemy się książek, pozostaje pytanie: jeśli wykluczymy złą wolę autorów, niedbałość, skok na kasę i lekceważenie najbardziej oczywistych czytelników-komiksiarzy, to co poszło nie tak?
Na to pytanie każdy masochista, którego wbrew woli zachęciłem do lektury, może udzielić własnej odpowiedzi. Moja brzmi następująco: doświadczony autor antologii „The Further Adventures of Batman” i „The Further Adventures of Joker” i jego autorzy całkowicie przegapili to, co jest istotą „batmańskości” i więcej: „batmanii”. W latach 90. Batman wyrósł już z typowych chorób wieku dziecięcego, stał się, jeśli można tak powiedzieć: osobowością dojrzałą i więcej, osobowością wielokrotną. Powstał swoisty „kanon”, w którym komfortowo współistniały wszystkie sprzeczności, niekonsekwencje, różne, nawet sprzeczne linie fabularne, a zgoda na nie przestała oznaczać, że odbiorca jest prostaczkiem, dającym się łatwo oszukać. Wręcz przeciwnie, czytelnik Batmana i w ogóle komiksów superbohaterskich (i nie tylko superbohaterskich) stał się tak wyrafinowany, że mniej od tego, CO zostało opowiedziane – akcji – zaczęło go interesować, JAK zostało to opowiedziane. Każdy kolejny zeszyt komiksu batmańskiego natychmiast wchodził w dialog ze wszystkimi innymi zeszytami. W kanonie panował nieustanny ruch, nieustanne poszukiwanie równowagi – nieosiągalnej wobec komplikacji wewnętrznych, a także dlatego, że nikomu nie zależało już na jej osiągnięciu.
Literatura, a przynajmniej ta z antologii Greenberga, całkowicie to zlekceważyła. Pozostała w klasycznej domenie fabularnej, historii opowiedzianej bez związku z wszystkimi innymi historiami. Nie podjęła próby dialogu z komiksem, jakby odmawiała mu własnego głosu. Nie zaryzykowała – w każdym razie nie zaryzykowała konsekwentnie – przemówienia tak zwaną formą: zastosowaniem wielości i zmienności punktów widzenia, kontrastu i suspensu, skrótowego, skompresowanego dialogu. Komiks potrafi zaskoczyć kadrem – sceną i planszą – kompozycją kadrów, których odpowiednikiem jest fabuła, potrafi w dymku zmieścić ocean znaczeń. Literatura najszerzej rozumiany suspens usunęła daleko za horyzont. Narracja zaś, co wspominam po raz kolejny, bo wydaje mi się to najważniejsze, pozostała tak szkolna, jakiej nie ma już nawet w gazetowych stripach.
Tak, obie antologie Greenberga wyświadczyły literaturze niedźwiedzią przysługę. Pokazały mianowicie, że literatura fantastyczna nie jest formą „wyższą” od komiksu, a wręcz przeciwnie, by mu dorównać, musi się bardzo postarać. Na szczęście przez trzydzieści lat wiele się nauczyła. Ciekawym przedsięwzięciem byłoby sprawdzenie, co jej się udało, a co nie? Jak dziś wyglądają wzajemne „stosunki adaptacyjne”.
Autorem recenzji jest Krzysztof Sokołowski (ur. 1955 w Warszawie) – polski tłumacz, krytyk literacki i filmowy, działacz fandomu. Współtwórca magazynu fantastycznonaukowego „Fenix”, do 1995 szef działu prozy zagranicznej w tym piśmie. Jeden z wczesnych popularyzatorów twórczości Stephena Kinga w Polsce, tłumacz m.in. Stephena Kinga, J.R.R. Tolkiena i Williama Gibsona. Ukończył studia na wydziale Filologii Polskiej na Uniwersytecie Warszawskim, a rok później w Instytucie Historii Sztuki UW. W latach 1980-1985 pracował w Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie, jako dziennikarz w „Razem” oraz krótko w ITI. Od 1985 roku zawodowo zajmuje się tłumaczeniem literatury anglojęzycznej. Jako tłumacz i krytyk współpracował m.in. z „Radarem”, „Czasem Fantastyki” i „Nową Fantastyką”. Obecnie prowadzi dział literatury polskiej i krytyki w „Fenixie Antologii”. Działa czynnie w blogosferze, publikuje m.in w Lapsus Calami.
Korekta: Marcin Andrys.