Popfeminizm w technikolorze
Legion samobójców (2016) okazał się kompletną katastrofą. Jednak jedna postać stanowczo wybijała się na tle boleśnie nijakich i spłaszczonych bohaterów – była nią Harley Quinn wykreowana przez fantastyczną Margot Robbie. Nakręcenie filmu poświęconego właśnie byłej pani doktor z Azylu Arkham było więc tylko kwestią czasu. Na początku tego roku w kinach pojawiła się kolejna produkcja DC, w której się ona pojawia. Ptaki nocy (i fantastyczna emancypacja pewnej Harley Quinn) – czy też w oryginale Birds of Prey (and the Fantabulous Emancipation of One Harley Quinn) – miały potencjał. Tkwił on między innymi w barwnej kreacji mojego ulubionego arlekina i mieszance mniej znanych bohaterek z uniwersum DC. Warto sprawdzić, czy został on w pełni zrealizowany.
Film rozpoczyna się od wstępnej narracji tytułowej emancypantki. Oto pan J wyrzuca Harley na zbity pysk, przez co rzuca się ona w wir alkoholowego cugu, naprzemiennie rozpacza za ukochanym i celuje rzutkami w jego wizerunek et cetera. Nic nowego, można by pomyśleć, tak właśnie reaguje większość porzuconych kobiet. Czy jednak na pewno? Ile z nich jednocześnie naraża się zdecydowanej większości (super)złoczyńców w mieście? No właśnie. Quinn ma ten problem, że lista osób, którym podpadła, jest naprawdę, naprawdę bardzo długa. I kiedy moja ulubiona blondynka w ostentacyjny sposób oznajmia światu nowy status związku, nieumyślnie przykleja sobie na plecy tarczę strzelecką. Próby ucieczki przed policją Gotham i bandą zbirów kończą się wplątaniem w całkiem nową kabałę. Oto bowiem miejscowy mafioso z rodzinnym kompleksem, Roman Sionis aka Czarna Maska – w tej roli Ewan McGregor – pragnie odzyskać coś, co ukradła mu uliczna złodziejka. W ten właśnie sposób historia Harley łączy się z losami kilku kolejnych postaci: niedocenionej policjantki, Black Canary, Huntress i wspomnianego już dziewczęcia parającego się kieszonkostwem, czyli Cass.
Ptaki nocy miały u mnie czystą kartę. Można powiedzieć, że nawet dawałam im fory, biorąc pod uwagę, że jestem fanką wszystkiego, co łączy się z Harley. Początek nastrajał mnie optymistycznie – charakterystyczny głos głównej bohaterki, komiksowa konwencja, żywe kolory, wartka akcja… Wszystko to jednak się trochę rozmywa w obliczu fabuły dziurawej niczym szwajcarski ser i przede wszystkim dość płaskich postaci kobiecych – takich jak choćby policjantka Renee Montoya, która przez lata godzi się na spychanie na dalszy plan, przywłaszczanie sobie jej dokonań przez otaczających ją mężczyzn, krytykowanie każdego kroku przez byłą partnerkę… można by wyliczać w nieskończoność. Montoya pozuje na silną, umiejącą walczyć w słusznej sprawie kobietę, która jednak totalnie nie radzi sobie w życiu osobistym i zawodowym, sprawiając wrażenie wiecznej ofiary, co znacznie obniża jej wiarygodność. Z kolei Łowczyni (Huntress) to osoba z głęboką traumą z dzieciństwa, znakomita zabójczyni pragnąca zemsty, która nie potrafi właściwie się przedstawić (co jest właściwie przekomiczne!). Moją sympatię zaskarbiła sobie śpiewająca ptaszyna o pseudonimie Black Canary. Choć wizualnie ma się kompletnie nijak do komiksowego pierwowzoru, jawi się jako ostoja prawości w świecie zepsutej moralności i obrończyni słabszych (w osobie Cass) – chociaż jednocześnie jest marionetką w rękach Sionisa. Ostatnia z głównych bohaterek, Cassandra Cain, to wyszczekane dziecko z problemami, próbujące poradzić sobie w nieprzychylnym świecie. Ptaki nocy mogłyby być dobrym wstępem do osobnego filmu poświęconego właśnie tej postaci.
Sama zaś Harley Quinn – szczególnie w Birds of Prey – jest często porównywana do Deadpoola. I jest w tym coś słusznego, gdyż na przykład tak jak marvelowski antybohater burzy filmową czwartą ścianę, zwracając się prosto do widza, wykorzystuje narrację dla własnych celów, a jej wypowiedzi obfitują w komiczno-pikantne komentarze, w których nie stroni od wulgaryzmów.
Choć tytuł produkcji szumnie zapowiada emancypację, prezentowany w niej feminizm jest zdecydowanie w wersji pop. Przerysowany, celebrytyzowany, przejaskrawiony, ale niestety… z prawdziwym feminizmem dalej ma to niewiele wspólnego. Owszem, Harley leczy się po toksycznym związku z Jokerem, Montoya rzuca pracę, Huntress i Black Canary uwalniają się z mniej lub bardziej symbolicznych oków i walczą o wspólne dobro, a Cass zostaje przygarnięta przez jedyną matkę, która ma szansę ją zrozumieć – mowa oczywiście o marzącej o posiadaniu potomstwa Harley. Wszystko to jednak okraszone zostało nie do końca udanymi kwestiami i stanowczo zbyt późną reakcją bohaterek na zło, które je spotkało (ktoś mógłby powiedzieć, że lepiej późno niż wcale i jest w tym trochę racji, ale jednak od kobiet posiadających mniej lub bardziej super moce wymagałabym jednak więcej niż od przeciętnej przedstawicielki tak zwanej słabszej płci).
Niekwestionowanym silnym punktem produkcji jest fakt, iż została ona poświęcona właśnie kobiecym postaciom, którym, koniec końców, udaje się zawalczyć o swoje. DC poszło o krok do przodu względem Marvela i oddaje nareszcie głos (anty/super)bohaterkom. Pozostaje mi napisać jedynie tyle: najwyższa pora!
Pomijając jednak wydźwięk feministyczno-emancypacyjny, bo zapewne to nie dla niego rzesze fanów uniwersum DC udały się do kin, trzeba przyjrzeć się temu, co Ptaki nocy mają do zaoferowania jako kino komercyjne. In plus należy zaliczyć fantastycznie dobraną ścieżkę dźwiękową, która doskonale pasuje do poszczególnych scen, odniesienia do (pop)kultury – jak choćby świetny występ Harley śpiewającej słynny przebój Diamonds Are A Girl’s Best Friend), mający w sobie coś z Moulin Rouge (w którym również przecież wystąpił Ewan McGregor), bardzo dobry montaż, który do pewnego stopnia ratuje film, kreację Robbie, która perfekcyjnie wczuwa się w skomplikowaną i niejednoznaczną postać Harley Quinn i zdecydowanie kradnie show, szczególnie w scenach walki (najbardziej podobała mi się początkowa ucieczka przed policjantką i scena na posterunku, gdy Harley spuszcza łomot zgrai bandytów, prawie tonąc w strugach wody). Z kolei minusami produkcji jest właśnie zbyt chaotyczna, pozbawiona wielu wątków fabuła, niespójne kreacje kobiece (Montoya, Huntress), niektóre całkowicie zbędnie i sztucznie wydłużane sceny (ucieczka/pościg z wesołego miasteczka), wybrzmiewające nierzadko drętwe dialogi bez polotu, niewykorzystany potencjał.
Czy warto obejrzeć Ptaki nocy? Uważam, że tak – choćby dla samej Harley, niekwestionowanej gwiazdy filmu. Nie jest to produkcja, do której będę często powracać, ponieważ zbyt wiele niedociągnięć i zbędnych elementów po prostu mnie irytuje. Znajdziemy tu jednak tyle rozrywki, ile mroczne DC miało śmiałość nam zaoferować (w kinie po nie-do-końca-serio Aquamanie), przyjemny dla oka kicz (okazuje się, że to wcale nie musi być oksymoron!), zapadającą w pamięć muzykę oraz szaloną bohaterkę, która przyciąga jak magnes – czego dowodem może być zmiana tytułu z Birds of Prey (and the Fantabulous Emancipation of One Harley Quinn) na Harley Quinn: Birds of Prey.
Autorem powyższej recenzji jest Barbara Szymczak-Maciejczyk – dr literaturoznawstwa, sprawowała niegdyś funkcję zastępcy naczelnego w „Creatio Fantastica” . Obecnie współpracuje z Ośrodkiem Badawczym Facta Ficta. Pasjonuje się szczególnie fantastyką i szeroko pojętą kulturą popularną. Dysertację poświęciła opisaniu doświadczenia miłości i samotności w prozie kobiecej XX wieku.
Serdeczne podziękowania dla Galapagos za udostępnienie egzemplarza filmu na DVD do recenzji.
Korekta: Marcin Andrys.
Tytuł filmu: Birds of Prey (and the Fantabulous Emancipation of One Harley Quinn)
Reżyseria: Cathy Yan
Wydawca: Warner Bros.
Rok premiery: 2020
Czas trwania: 104 minuty